Gra w zielone

Dzisiaj w zielone nie zagramy – w brunatne jak najbardziej. Powietrze przechodzi ze stanu lotnego w ciekły, a nawet stały. Można je kroić nożem, żuć i tą mieszanką obficie spluwać, paskudząc resztki białego puchu pod stopami.
Kilka lat temu przeczytałem artykuł o tym, że sąd w australijskiej Nowej Południowej Walii zajmujący się również kwestiami związanymi ze środowiskiem naturalnym zablokował plany budowy kopalni węgla. W orzeczeniu można było przeczytać, że korzystanie z węgla ma negatywny wpływ na klimat i konieczne jest ograniczenie emisji gazów cieplarnianych, a budowa elektrowni węglowych to działanie złe i nieuzasadnione – zwłaszcza, gdy ma się pod ręką surowce odnawialne. Ot banał.
Wyrok miał jednak charakter precedensowy, nie obyło się bez protestów, oskarżeń o działania dywersyjne grinpisów, wyznawców ekologizmu i fanatyków ochrony klimatu. Na marginesie, biskup z Krakowa wciąż widzi w ekologizmie zagrożenie nie mniejsze niż ideologia gender i tęczowa zaraza, chociaż podejrzewam, że i na Franciszkańskiej należy uchylić okno, aby wywietrzyć Pałac Arcybiskupi.
Sięgając wstecz. Zbliżał się koniec Roku Pańskiego 2019, który należał do ostatnich relatywnie spokojnych i przewidywalnych. Kiedy przypominam sobie z jakimi problemami mierzyła się ludzkość, przyznam że należały do kręgu zagwozdek świata klasyfikowanego jako ten pierwszy.
Zdarzył się głód, nędza i wojna. Tu i tam, ale zawsze dalej niż bliżej, w bezpiecznej odległości od Europy i trumpowej Ameryki. Były także pożary buszu, większe niż zwykle, a latem spłonęło sporo syberyjskiej tajgi. Grudniowy żal, szloch i ubolewania nad losem misiów koala i kangurów osiągały najwyższe rejestry, zajmując większość czasu antenowego w prime timie.
Rząd Australii liczył straty, ale nikt nie wspomniał o ważnej kwestii i otwarcie nie przyznał się do błędu. Ziemia na której żyje więcej kangurów niż ludzi wciąż jest 13. największym na świecie emitentem gazów cieplarnianych. Znajduje się także w czołówce eksporterów węgla kamiennego, który trafia głównie do Chin.
Zgodnie z umową z 2010 roku australijski producent dostarcza Chinom 30 mln ton węgla rocznie, przez okres 20 lat. Chiny produkują najwięcej dwutlenku węgla na planecie, co nie dziwi, bo nas ubierają, karmią i bawią, a do tego potrzeba sporo energii. Państwo Środka tkwi w spirali ciągłego rozwoju i wymaga paliwa do podsycania wzrostu PKB. Rozwój to istnienie, dla Chin ekspansja jest naturalnym procesem, bez którego istnienie będzie zagrożone.
Globalna fabryka sprawia, że do rzek, jezior i gleb trafia coraz więcej cywilizacyjnych odpadów, a w związku z produkcją powstaje legendarny i nielubiany gaz. Dwutlenek węgla to wzrost temperatury i w ten sposób ekosystem autodestrukcji zasila się i trwa w najlepsze. Nie można go opuścić, bo żyjemy w kulistym akwarium ograniczonym cienką warstwą atmosfery. Niezależnie od tego co zrobimy, po przejściu huraganu nad Atlantykiem, cyrkulacja mas powietrza wymusi w ciągu kilku dni ulewne deszcze nad zachodnią Europą. Zanieczyszczenie wód przez ropę z nieszczelnego tankowca odbije się na stanie wybrzeża kilkaset kilometrów dalej. Wycięcie lasów deszczowych zaburzy klimatem nie tylko Ameryki Południowej lecz całego globu. Chociaż ten świat jest w liczbie pojedynczej, bardzo kiepsko i samolubnie nim zarządzamy.
W 2019 roku, kiedy kolejny sezon grzewczy z rzędu wdychaliśmy śmiercionośne powietrze, w wyniku smogu umarło 50 000 rodaków – tylu ilu liczyłoby 500 smoleńskich tupolewów. Trochę bezrefleksyjnie oglądaliśmy relacje z australijskiego buszu, gdzie pokazywano szalejącą pożogę. Wtedy zginęło wielu ludzi, z powierzchni ziemi zniknęły tysiące hektarów roślinności grzebiąc pół miliarda zwierząt – także gatunków endemicznych. Podobne kataklizmy nawiedziły Amazonię i Syberię. I co? Wniosków nie wyciągnięto. Dopiero po pandemicznych miesiącach bezruchu, miesiącach pustki na drogach i niebie, atmosfera uległa oczyszczeniu…
Na pustyni nie ma nic i człowiek nie potrzebuje niczego – patrząc za okno jestem przekonany, że właśnie to sobie szykujemy.