Mluviti stříbro, mlčeti zlato

Mowa jest srebrem, milczenie złotem. Dlaczego? Kilka lat temu w dzielnicy Pragi, Chodovie wybudowano ogromne centrum handlowe. Westfield-Chodov, niczym warszawska „Arkadia”, łódzka „Manufaktura” czy katowicka „Silesia” kusi promocjami, czyli „slevami”, skutecznie bawi, karmi i ubiera gawiedź. Wabi tłumy spragnione światowych marek, pięknego zapachu i światła, którego zimą w środkowej Europie notujemy powszechny niedosyt.

W obliczu smętnej pogody i braku alternatywy rozrywkowej, wsiadłem w metro na Malostrańskiej i pojechałem kolejką w kierunku stacji Háje. Po 20 minutach dotarłem do betonowo-blaszanej świątyni rozrywki i konsumpcjonizmu.

Stacja metra Malostranska

Jest połowa stycznia i wieszaki wciąż uginają się pod ciężarem przecenionych towarów. Miłośnikom sezonowych wyprzedaży z wrażenia parują zerówki w rogowych oprawkach, ajfony wypadają z rąk, a stories na Instagramie traci przepustowość. Jest upierdliwie głośno, selekcja towarów przebiega błyskawicznie, co prowadzi do chaosu i niesnasek słownych. Nawet bitwa o warszawski „Empik” była mniej spektakularna niż batalia o szkaradne dżinsowe spódnicospodnie z Zary za 400 koron. Smutne to i zawstydzające co budzi powszechny zachwyt, a właściwie nie powinno.

Centrum handlowe Westfield-Chodov

Cytując klasyka – „jakie życie taki rap, jaka świnia taki schab”. Westfield na Chodovie to typowy blaszok jakich zbudowano w Europie setki. Galerią Lafayette nigdy nie zostanie, ale odpowiada na żywotne potrzeby społeczeństwa. Skoro tutaj trafiłem warto rozejrzeć się badawczo i porozmawiać z tubylcami.

Wjechałem na drugie piętro, gdzie przestrzenie wypełnia Food Court z sennych koszmarów Magdy Gessler. Na danie a’la carte nie można liczyć, za to zadomowiły się parujące bemary, z których serwuje się specjały kuchni całego globu. Na przekór ogółowi nie zamówiłem pizzy, sushi, burgerów ani tacos. Wziąłem knedliki z gulaszem, zresztą całkiem smakowite.

Czesi, przynajmniej Ci, których poznałem są uprzejmi, ale skryci. Wiedzą swoje, myślą swoje i nie przywiązują wagi do wydarzeń przy stoliku obok – chociażby jak pan Honza, sączący Pilsnera. Pan Honza utożsamia czeskie cechy narodowe. Jest, istnieje, zaznacza swą obecność w sposób nienachalny. Obserwuje, ale nie komentuje. Kończy piwo, wstaje, wychodzi, dematerializuje się, podobnie jak moje knedliki na talerzu.

Bebok na Hradczanach

W takich chwilach przychodzą na myśl legendarne opowieści o polskich kierowcach ostrzegających się przed wyjazdami do Czech:

– Weź ze sobą komplet żarówek i bezpieczników. Czeski policjant dokładnie cię sprawdzi, znajdzie każdy brak i wlepi mandat nawet 3000 zł! – powtarzają.

Drogowe mity puchną, jednak prawdą jest, że sporo osób wywozi z Czech złe wspomnienia. O Polakach, swoich sąsiadach, piszą, że to „smutny, zawistny, pretensjonalny i nieuprzejmy naród. W Pradze udają, że nie rozumieją, co się do nich mówi po polsku. Lepiej rozmawiać po angielsku” – to kolejny mit. Chociaż z pierwszym zdaniem częściowo się zgadzam, bo Polacy to wspaniały naród, ale ludzie… nie podzielam opinii na temat językowego uprzedzenia Czechów.

„Mój pociąg”

Ilekroć odwiedzam Pragę, Ostrawę czy Brno, porozumiewam się po polsku. Nie budzi to zdziwienia, zastrzeżeń, ani niezrozumienia. Angielski jest przydatny, ale skoro języki są zbliżone, po co wprowadzać w naszą środkowoeuropejską rzeczywistość anglosaski akcent?

Pewnie nie wiecie, ale Polaków w Czechach nazywa się pogardliwie handlarzami. Kiedyś kpiliśmy z ludzi ze Wschodu na naszych targowiskach, chociaż w Warszawie stał jeden z największych bazarów świata – czy mówi Wam coś tytuł serialu dokumentalnego „Jarmark Europa?”.

Praga w zimowej scenerii

Święta wojna, a może jedynie „potyczki”, bo przecież raźniej Polakowi w towarzystwie Czecha niż Niemca, trwa od lat. Kiedy runęła żelazna kurtyna, ówczesny minister finansów Václav Klaus obawiał się, że wykupimy towary z czeskich sklepów. Straszył wręcz, że przemytnicy wywiozą do Polski wszystkie czeskie jajka. Gdy w ubiegłym roku nieznana substancja pojawiła się w wodach Odry i zniszczyła życie biologiczne rzeki podejrzenia padły na położone wzdłuż rzeki czeskie fabryki.

Wojenka trwa do dziś, tylko przedmiot sporu bywa odmienny. Ostatnio paliwo na polskich stacjach benzynowych było „zagrożone” wykupem przez Czechów zamieszkujących tereny przygraniczne. Z kolei nasi sąsiedzi twierdzą, że do ich ojczyzny trafia towar niskiej jakości lub wybrakowany.

Po czeskiej ziemi od czasu do czasu krąży wieść o trującej polskiej żywności. Śmiertelnie niebezpieczna salmonella, bakterie coli i gwoździe w wędlinach mogą pojawić się na dowolnej sklepowej półce. Mogą, ale nie muszą – i nie pojawiają.

Witryna sklepu w centrum Pragi

Kiedy wybuchł skandal z metanolem sprzedawanym jako markowy alkohol, próbowano znaleźć polski wątek afery. Czeski dziennik „Lidové Noviny” zaangażował się w śledztwo, próbując udowodnić, bezskutecznie, że mózgiem afery jest Polak.

„Mluviti stříbro, mlčeti zlato” – mówią nasi sąsiedzi, dlatego będąc w Czechach, podobnie jak Pan Honza, staram się umiejętnie słuchać. Warto zrozumieć z czego wynika ostrożność naszych południowych Przyjaciół. „Zły człowiek im więcej przyjazny i uprzejmy, tym niebezpieczniejszy – powiadają”. I mają rację.

David Černý. Franz Kafka