Mamy pochmurny marcowy dzień, gdzie nas dzisiaj zabierzesz?
Witam bardzo gorąco. Rzeczywiście gorąco, ponieważ wybieramy się na egzotyczną wyspę porośniętą tropikalnym lasem deszczowym, wybieramy się do krainy potomków łowców głów.
Skąd połączenie łowców głów z Borneo?
Borneo jest domem Dajaków. Miejscami kilkanaście grup etnicznych zamieszkuje równikowy tropikalny las deszczowy, gdzie jeszcze niespełna 100 lat temu za pomocą maczet odcinano głowy lub pozyskiwano głowy swoich sąsiadów w celach rytualnych. Borneo to nie tylko fantastyczna przyroda, ale także przygoda. Dajakowie to zbiorcza nazwa ludów autochtonicznych indonezyjskich, które zamieszkują Borneo w ponad 400 grupach etnicznych. I te nazwy, które sam spotykałem, dotyczą poszczególnych rejonów Borneo. Kenanowie czy Dajakowie albo Ibanowie to jest centralna część Kalimantanu, czyli Borneo. Klementanowie, Ngadżu, Kajenowie, Muruci i Punani mieszkają na obrzeżach wyspy.
Te ludy dzieli się w celach porządkowych, antropologicznych w zależności od tego, czym się zajmują, w zależności gałęzi gospodarki żywnościowej tych Dajaków. Dzieli się ich na Dajaków morskich, lądowych i koczowniczych. Jeszcze pod koniec XX wieku było ich ponad 6 milionów, teraz trochę mniej. Nie wszyscy się zresztą chcą przyznawać do swoich rodzinnych korzeni ze względu na to że często nazywają ich ścinaczami głów. Bardzo trudno jest im w związku z tym znaleźć pracę, na przykład na na innych wyspach, na Jawie czy na Sumatrze traktują ich troszeczkę, tak jakby ludzi z trzeciego świata.
Każda podróż musiała być czymś zainspirowana – tak też się stało wypadku naszej wyprawy. Wybraliśmy Borneo, bo oczywiście wiedzieliśmy jako grotołazi, że na pewno znajdują się tam jedne z największych kompleksów sal podziemnych Sarawak Chamber. To jest olbrzymia sala leżąca w Parku Narodowym Sarawak po stronie malezyjskiej – sala, w której mógłby wylądować jumbo jet; wysokości 300 m i długości 800 m. Taki mieliśmy plan żeby dotrzeć do tych największych, monstrualnych podziemnych przestrzeni, jakie Ziemia odsłoniła przed odkrywcami. Plany, jak to plany czasami zmieniają się. Miało do mnie dołączyć dwóch kolegów grotołazów. Niestety jakieś sprawy rodzinne i finansowe zatrzymały kolegów i musiałem sobie sam wytyczyć nową drogę. Zostałem tam wówczas ze swoimi pomysłami zupełnie sam.
Otóż żeby dotrzeć do legendarnych Dajaków z Borneo musiałem zadać sobie jednak trochę trudu. Tak jak wspominałem wcześniej, nie doleciało do mnie dwóch kolegów grotołazów, więc musiałem wdrożyć plan zastępczy. Najpierw taką dużą krypą, którą płynęło blisko 4000 Indonezyjczyków, dostałem się na do głównego portu Borneo do Panangu. Duży statek dowodzony przez kapitana, który kiedyś służył i woził towary do Polski, więc z głośników, jak dowiedział się, że jest jeden Polak, zresztą chyba byłem jedyny biały na tym statku, usłyszałem nawoływanie. Oczywiście nie mogli wypowiedzieć imienia Grzegorz tym bardziej mego nazwiska. Natomiast przerywnik, bardzo często używany przez rodaków, którego tutaj nie wypada mi cytować pojawił się często. Później byłem poproszony już po angielsku do kabiny, gdzie w bardzo przyjemnym towarzystwie i obecności, że tak powiem lokalnego trunku upłynęła mi podróż. Miałem zarezerwowane miejsce w takiej kajucie na 1000 osób, ale oczywiście w tej sytuacji kapitan udostępnił mi swoją kajutę, gdzie było również akwarium i duże, wygodne łóżeczko. Tak dopłynąłem na Borneo w luksusowych warunkach.
Na statku, co charakterystyczne, była oczywiście taka tabliczka na wejściu – zakaz spożywania, w ogóle przewożenia durianów, czyli takich charakterystycznych owoców, które mają fantastyczny smak, ale niestety okropnie cuchną.
Jest to przysmak orangutanów i przysmak ludzi, ale niestety wydający ten nieprzyjemny zapach. Chcę również opowiedzieć o takich ciekawostkach charakterystycznych dla Borneo. Jedną z nich jest właśnie rzeczony durian. Z botanicznego punktu widzenia durian właściwy jest umieszczony w całej systematyce przez właśnie Murraya, badacza brytyjskiego. Pochodzi z Indonezji, ale jest uprawiany faktycznie w całej Azji Południowo-Wschodniej. Owoc jest bardzo charakterystyczny, z dużymi kolcami. Potrafi ważyć nawet 4 kg i spadając z drzewa, które dorasta do 30m niejednokrotnie powodował śmierć zwierząt czy ludzi, którzy się znajdowali na dole. Uchodzi więc za jeden z najniebezpieczniejszych owoców świata. Natomiast ludzie i zwierzęta, szczególnie orangutany, robią wszystko, żeby go pozyskać. W środku mamy do czynienia z takim miąższem o bardzo intensywnym, nieprzyjemnym zapachu. Smak jest określany jako wykwintny, natomiast opis zapachu bardzo często słyszymy, że jest to mieszanina smażonego czosnku i cebuli, śmietankowego sera i migdałów. Tak jak już wspomniałem, nie można przewozić duriana w wielu środkach masowego transportu, czyli na przykład na kolei czy w samolocie absolutnie nie zezwala się na przewożenie duriana. Jakiekolwiek zabrudzenie, na przykład siedzenia i tkaniny powoduje, że trzeba wyprać praktycznie cały samolot, ponieważ zapach pozostaje bardzo długo i jest naprawdę nieznośny.
Skąd pomysł na taką a nie inną trasę?
Tę drogę pomogła wytyczyć właśnie kolejna inspiracja – książka „Twórcy Bogów” profesora Witolda Schreibera, znaleziona w sporej bibliotece mojego zmarłego ojca, który książki kochał bardzo. W tejże książce z 1904 roku znalazłem nieprawdopodobną ilość informacji o rdzennych mieszkańcach Borneo o których dzisiaj chcę Państwu opowiedzieć.
Czy wspomniana książka z początków XX wieku stanowiła jedyną wskazówkę do podróży?
Książkową inspiracją była również publikacja badacza, antropologa Erica Mjöberga, który wydał dwutomowe dzieło o Borneo, o którym będę jeszcze później mówił. Natomiast z tego względu, że musiałem zmienić plany jaskiniowe na można powiedzieć antropologiczne skierowałem swoje myśli i zainteresowania w stronę centralnej części Borneo.
W stronę rezerwatu Danum Valley, gdzie w opowieściach ludzi i przewodników usłyszałem informację o istnieniu tajemniczych ludów. W tamtych rejonach miałem dotrzeć do potomków Łowców Głów, do tak zwanych long hausów, czyli długich domów zamieszkiwanych oczywiście już w dzisiejszych czasach wyłącznie przez rolników Dajaków, a nie Łowców Głów. Natomiast to, co się ukazało moim oczom i jak wyglądał ten miesiąc przygody, będę chciał Państwu w jakiś sposób przybliżyć. Otóż na wstępie chcę powiedzieć, że Dajakowie, których jest kilka podgrup etnicznych, tak jak wspomniałem jeszcze w latach 50. ubiegłego stulecia wykorzystywali do celów rytualnych ludzkie głowy.
Czy wiadomo jak wyglądały te obiekty poddawane rytuałom?
Oto przykład atrapy czaszki, która jest modelem antropologicznym bez żadnych nacięć i rytów. Natomiast jeżeli zagłębimy się w całą historię – w sposób preparowania czaszek i przygotowywania ich, to zobaczymy obiekt wykonany przez Bartka Kokosińskiego. Odlew gipsowy nieco powiększony do celów muzealnych, ale mamy czaszkę z intarsjami, czyli krótko mówiąc ponacinaną, ozdobioną w takie charakterystyczne dajackie wzory.
Motywy częściowo roślinne, a częściowo przypominające tatuaże. Te nacięcia na czaszce, wyrycia były wypełniane miedzią na kształt intarsji, którą stosuje się przy konstruowaniu bardzo bogato zdobionych mebli drewnianych. Tu mamy do czynienia z ludzką czaszką i taka czaszka odpowiednio przygotowana i intarsjowana stanowiła bardzo cenny element kultu czy też wymiany, lub stosowana była w życiu codziennym Dajaków.
W jaki sposób wykorzystywano takie czaszki?
Kiedy budowano dom pod pierwszy pal wkładano czaszkę. Młody chłopak, który chciał zainteresować jakąś dziewczynę z sąsiedniej wioski albo nawet tej samej fratrii, musiał pokazać jakąś ilość zdobytych przez siebie ludzkich głów czy czaszek. Widzimy więc, że odgrywała ona bardzo istotną rolę.
Jest to również symbolika odmienna od tej o której opowiadałem w przypadku Papuasów z Papui Nowej Gwinei, którzy polowali na ludzi ze względów czysto „gastronomicznych”. Mieliśmy do czynienia z kanibalizmem, albo ewentualnie zachowaniami rytualno – prawnymi, kiedy chciano sobie dodać odwagi. Natomiast u Dajaków mamy do czynienia wyłącznie z polowaniem na ludzkie głowy.
Odcinano głowy, a co się działo z resztą ciała ofiary?
W celu pozyskania obiektu rytualnego chodziło tylko i wyłącznie o czaszki nie o ciało. Ono było zakopywane, natomiast same czaszki bardzo często zdobiły domy, długie domy Dajaków. Ja zresztą jak trafiłem do longhouse’u po czterech dniach wędrówki przez dżunglę również natknąłem się na podwędzane, mocno okopcone ludzkie czaszki pod powałą długiego domu w którym zamieszkałem.
Jakie cechy odróżniają twórczość Dajaków od tej, którą znamy z innych kultur?
Nie sposób moi drodzy mówić o kulturze Dajaków bez charakterystycznego zdobnictwa. Elementy roślinne bogato zawijane, tak naprawdę nie przypominające niczego co znamy, stanowią bardzo charakterystyczny element zdobienia domów, rzeźb świętych, które są wystawiane ku czci zmarłych. Warto oczywiście wspomnieć o tarczach Dajaków – tarczach rytualnych. Oto jeden z najcenniejszych eksponatów dotyczących Dajaków, a właściwie jeden z cenniejszych w Dziale Podróżniczym w Muzeum Sztygarka.
Robiliśmy badania dendrochronologiczne drzewa, które zostało ścięte na tę tarczę. Liczyło blisko 200 lat czyli z całą pewnością można przyjąć, że służyło Dajakom do przygotowań rytualnych, łącznie z wyjściem w celu polowania na ludzkie głowy. Takie informacje znalazłem w książce profesora Schreibera, gdzie znalazłem rycinę, która zdobi jedną ze ścian działu podróżniczego.
Na niej prezentowana jest prawie identyczna tarcza jak ta, którą otrzymałem od Dajaków. Później Państwu opowiem w jakich okolicznościach. Tarcza pewnie w zamierzchłych czasach też była przyozdobiona ludzkimi włosami żeby wzmocnić tę energię, która towarzyszyła wojownikom wychodzącym na polowanie na ludzkie głowy.
Żeby dodać temu autentyczności zdobiono ją włosami tych, których wcześniej zamordowano w celach rytualnych. Więc niesłychanie ważny element – ja tę tarczę dostałem od Mananga, czyli takiego jakby czarownika tego długiego domu, w którym blisko miesiąc mieszkałem. Ponieważ przydzielono mi niejako rolę lekarza, o czym też Państwu później opowiem, bo udało się zaleczyć kilka osób. Głównie rozdawałem witaminki i to modląc się, żeby nie dostali rozwolnienia czy obstrukcji. Jakoś przetrwałem ten miesiąc, natomiast awansowałem w hierarchii. Nawet dali mi pomieszczenie w hausie, bo wcześniej mieszkałem w namiocie na zewnątrz.
W ten sposób zaskarbiłem sobie również zaufanie Mananga, który początkowo bardzo krzywo na mnie patrzył. Pewnie myślał, że jakiś biały przyszedł by zastąpić go w jego bardzo ważnych czynnościach. No stało się trochę inaczej – byłem jakby pomocnikiem Mananga. Pod koniec pobytu, kiedy już odpływałem do Indonezji i później do Polski dostałem tę tarczę, bardzo dla nich cenną i ona teraz wisi w Muzeum w dziale poświęconym Dajakom. Znajduje się tam również pleciony kosz, charakterystycznie zdobiony wzornictwem dajackim. Tego typu kosz służył do przechowywania ludzkich głów w trakcie łowów.
Widzę, że wokół nas znajduje się więcej trofeów z tej wyprawy…
Prezentuję także maczetę, ale można przypuszczać, że te noże były bardzo podobne do noży rytualnych, które służyły do obcinania ludzkich głów. Jednym cięciem się taką sprawę załatwiało – usłyszałem z tych przekazów oraz przeczytałem na ten temat. Oczywiście mieszkańcy długiego domu, w którym mieszkałem, kategorycznie wzbraniali się, mówili, że właściwie już nie pamiętają nic z tych zamierzchłych czasów. Twierdzą, że być może ich pradziadowie polowali na ludzkie głowy, ale oni nie. Oni są już można powiedzieć cywilizowani, aczkolwiek chcę powiedzieć, że byłem pierwszym białym człowiekiem, którego widzieli. Mieli kontakt tylko z Chińczykami, którzy tam handlują. Dajakowie sprzedają suszone ryby, natomiast dostają od nich wyroby. Powiedzmy, że już współczesne: typu miski plastikowe, sztućce, tkaniny i podobne. Oczywiście trudno było w to uwierzyć, ponieważ jak mi to mówili spoglądałem na strop, gdzie widziałem uwędzone, czarne od dymu ludzkie czaszki.
Dotrzeć do Dajaków to wyzwanie, prawda?
Moi drodzy, żeby dostać się do Dajaków czy w ogóle w te rejony, które dla podróżników są atrakcyjne, odległe od cywilizacji, to czeka nas nieuchronnie wycieczka przez dżunglę i przez tropikalny las deszczowy. Gdy dwadzieścia lat temu odwiedzałem łowców głów, o których wspominałem, Indonezja też wyglądała inaczej, świat wyglądał inaczej. Połączenia z cywilizacją były inne i sposoby komunikowania się były zdecydowanie odmienne od dzisiejszych.
Miałem okazję porównać to będąc później na trekingu z moim synem i paroma moimi przyjaciółmi w 2010 roku. To już była zupełnie inna wyprawa. Mieliśmy zorganizowany trekking po wyspie Celebes, który miał nas doprowadzić do podobnego typu plemienia jakie spotkałem na Borneo w 1998 roku. Fantastycznie przygotowaliśmy się, mieliśmy przewodnika. Były przeprawy przez rzeki, trekking trwał pięć dni, miał liczne atrakcje. Dwa razy płynęliśmy łodzią, przeszliśmy przez tropikalny las deszczowy z użyciem maczet. Ogromna przygoda, w której nie byłem osamotniony, w odróżnieniu od tej sprzed blisko dwudziestu lat, gdzie samotnie wędrowałem przez dżunglę Borneo z przewodnikiem. Byłem jedynym białym i mówiąc szczerze przez cały miesiąc nie widziałem żadnej bladej twarzy.
Ten trekking po Celebesie był bardzo przyjemny i bardzo głęboko zapadł w głowie wszystkim uczestnikom wyprawy. Wspominałem o pewnego rodzaju inspiracjach, które spowodowały, że wybraliśmy się na Borneo. Mówiłem o książce „Twórcy Bogów” – profesora Schreibera, ale oczywiście należy wspomnieć o dwóch tomikach znamienitego badacza kultury dajackiej. Zresztą był on również kustoszem muzeum przez blisko dwa lata – w ubiegłym stuleciu oczywiście. Popełnił jeszcze dwa tomy: „Borneo – w krainie łowców głów”, które były również inspiracją do mojej podróży, a które dzisiaj są cytowane jako kultowe, kluczowe dzieło dotyczące obyczajów, tradycji i w ogóle Dajaków w takim rycie etnograficznym.
Oprócz wierzeń, kultury i tradycji Borneo to przede wszystkim bogactwo flory i fauny – mam rację?
Następną ciekawostką jaką zobaczyliśmy na Borneo były niewątpliwie żyjące na wolności orangutany. W języku bahasa indonesia orangutan oznacza człowieka z gór i tak nazywane są te człekokształtne małpy, które już niestety w niewielkiej liczbie, ale zamieszkują nadal środowisko naturalne południowej części Borneo. Sam język bahasa indonesia został stworzony w latach sześćdziesiątych specjalnie na potrzeby tego wielkiego narodu, który składa się z kilkudziesięciu różnych grup etnicznych.
Warto także pamiętać, że Indonezja jest rozproszona na kilkunastu tysiącach wysp, więc język musi być z jednej strony sztuczny, a z drugiej uniwersalny. Tam są też rezerwaty, wręcz nawet takie miejsca, w których się orangutany leczy. Wiele z nich często choruje – niestety, szczególnie po kontaktach z ludźmi. Wiele z nich przebywa w takich jakby sanatoriach. Niestety, wiele z nich również przebywało w ogrodach zoologicznych Indonezji. Są sprzedawane do innych ogrodów zoologicznych. Może tam jest im lepiej, natomiast populacja w środowisku naturalnym jest coraz mniejsza. Miałem okazję obserwować orangutana za kratami na Sumatrze, który musiał być przerzucony ze stanu wolnego do klatki. Niesłychanie smutne zwierzę, mam taki przygnębiający film i ulubione swoje zdjęcie, kiedy on wystawia, jakby palec na zewnątrz żeby no nie wiem, być może się przywitać, może dotknąć dłoni. Rzeczywiście ciepło jego owłosionej dłoni było bardzo poruszające. Spojrzał bardzo, bardzo smutnym wzrokiem. No cóż powiedzieć. Ogrody zoologiczne rządzą się swoimi prawami i na to już jakby nie mamy wpływu. Natomiast można jeszcze na Borneo, co też jest ciekawostką, zobaczyć te orangutany na wolności.
Na Borneo miałem okazję również zobaczyć bardzo ciekawe rośliny – raflezje, które są jednymi z roślin o największych kwiatostanach. Kwiat, który osiąga wymiary około metra średnicy kwitnie raz do roku po czym tworzy bulwę, wielką bulwę ważącą kilkanaście kilogramów. Trafiliśmy na bulwę, którą spokojnie można było rozegrać mecz piłki nożnej. Cechą charakterystyczną oczywiście tak wielkiej rośliny, która też musi jakoś się rozmnażać jest zapach gnijącego mięsa, który zwabia owady. Owady przenoszą pyłki na inne rośliny i przedłużają cykl życiowy raflezji, olbrzymiej rośliny, która rośnie sobie w poszyciu tropikalnego lasu deszczowego.
Natomiast dzbaneczniki czyli rośliny owadożerne spotykaliśmy namiętnie. Są to rośliny w kształcie takiego dzbanka dochodzącego nawet do metra długości. Obrzeże tego dzbanka jest pokryte taką substancją, która niesłychanie śmierdzi. Przypomina zapachem gnijące mięso, ale to zwabia z kolei muchówki różnego rodzaju, żywiące się padliną owady i one dostają się do środka. Klapka się zamyka i po prostu roślina za pomocą substancji trawiennych rozkłada zdobycz i tym się żywi. Również w Polsce, na przykład w rezerwacie Młaki nad Pogorią w Dąbrowie Górniczej, możemy obserwować cztery gatunki rosiczki – także rośliny owadożernej.
Zachwyciliśmy się przyrodą, co nas czeka dalej?
Miałem już zaplanowaną wizytę w departamencie leśnictwa, gdzie miałem pobrać zezwolenia na dostanie się w centralną część wyspy, no i oczywiście plan. Leśnicy, nazwijmy miejscowi, szczerze mi odradzali poruszanie się w tamtym kierunku ze względu na zerwane mosty i generalnie utrudnioną komunikację. Oraz oczywiście na pewnego rodzaju niebezpieczeństwo, którym są przemytnicy narkotyków i różnych dziwnych rzeczy z Indonezji do Malezji i dalej do Europy.
Dotarłem tam rzeczywiście przez liczne dziury w mostach. Jeszcze początkowo autobusem, który rzeczywiście zatrzymał się przy zerwanym moście. Przeszedłem jakoś na drugą stronę przy pomocy lokalnych łodzi, tam zabrali mnie na motorek. Tym motorkiem jechałem jeszcze blisko 50 km do miejscowości, w której zakotwiczyłem i gdzie zamierzałem wynająć przewodnika, żeby dostać się do rezerwatu Danum Valley, gdzie byłbym bezpieczny i mógłbym zrobić jakieś badania terenowe. Jest to zbudowana od podstaw przez Australijczyków stacja badawcza jako taki dar dla rządu indonezyjskiego.
Stacja jest zlokalizowana na palach, na terenie bardzo podmokłym, porośniętym drzewami namorzynowymi. Oczywiście w samej stacji miałem możliwość zapoznania się z tym, co australijscy badacze zgromadzili w latach 1992-94. Były okazy zwierząt, utrzymane w słoikach w formalinie, literatura światowa dotycząca tego regionu.
Obserwowałem z wieży ptaki, udało mi się zrobić kilka zdjęć, po czym też postanowiłem opuścić stację, ruszyć gdzieś dalej. Do przemieszczania się zaproponowano mi łódź taką dłubankę. Miejscowi doradzili mi żebym bardzo dobrze znaczył szlaki w lesie, ponieważ jest duże prawdopodobieństwo zagubienia się tam i utknięcia na dobre. Więc rzeczywiście znaczyłem wstążkami swoją drogę.
Tak udało mi się wypatrzyć masyw do którego zorganizowałem jednodniową wyprawę, wziąłem jednego z przewodników, którzy byli w stacji. Popłynęliśmy w stronę masywu, który wydawał mi się być krasowym, albo przynajmniej w części krasowym. Był to właściwie wierzchołek góry wulkanicznej, jak się z bliska okazało. Nie były to skały pochodzenia krasowego, tylko wulkanicznego. Udało się tam namierzyć niewielką jaskinię syngenetyczną, która powstała na szczelinie tektonicznej długości około 37 m zamieszkałą przez kolonię nietoperzy. Fantastyczne, bo będąc w zupełnym oddaleniu udało mi się jednak odnaleźć dosyć sporych rozmiarów jaskinię wyeksplorowaną i wymierzoną samotnie.
W kolejnym dniu bodajże ósmym bądź dziewiątym przebywania na stacji badawczej w rezerwacie Danum Valley jednak pomyślałem, że czas wracać i zacząć szukać legendarnych Dajaków.
Udało mi się załapać z powrotem z przemytnikami części samochodowych, którzy wracali z Malezji z jakimś silnikiem motorowym. Przemycali go i zabrałem się z powrotem do wioski, gdzie była szkoła podstawowa, szkoła elementarna indonezyjska, wspierana i dofinansowana przez indonezyjski rząd. Więc miałem nadzieję, że tam jako tako po angielsku czy po francusku się dogadam i uda mi się znaleźć przewodnika, który mnie doprowadzi do długich domów Dajaków.
Miałem przyjemność przeprowadzenia lekcji geografii, pokazałem, gdzie leży Polska i Europa. Opowiadałem, uczyłem ich troszeczkę również języka polskiego. Można powiedzieć, że jakaś nić sympatii pojawiła się w ciągu jednego dnia. W tej wiosce spędziłem dwa dni. Już drugiego dnia, kiedy zaproszono mnie ponownie do szkoły, przydzielono mi opiekę nauczyciela języka angielskiego, rdzennego mieszkańca Borneo, który powiedział mi, że trzy, może cztery dni drogi od tej wioski natkniemy się na długie domy Dajaków.
Powiedział, że wychowywał się w lasach tropikalnych i że wiedział, że w dwa dni drogi od wioski, w której się wychowywał, mieszkają Kenanowie, czyli potomkowie łowców głów. Oczywiście podziękowałem skwapliwie, skorzystałem z wiedzy i tak zaczęła się moja przygoda z dotarciem do potomków łowców głów. Przygotowano nas jak na wyprawę co najmniej Marka Kamińskiego. Wynajęliśmy łódź z silniczkiem, zgromadziliśmy zapasy żywności, no i popłynęliśmy rzeczkami większymi, małymi, coraz bardziej wąskimi, aż w końcu trafiliśmy już na zapory, zwalone drzewa, które pokrywały drogę. Udawało nam się te łodzie jakoś tam przepychać, jednak podróż łodzią motorową, jeszcze trwająca cały dzień zakończyła się jakiś kilometr przed wioską, do której już musieliśmy dojść pieszo przez dżunglę.
Dotarliśmy do takiego ostatniego miejsca, gdzie jest jeszcze powiedzmy szkoła elementarna pięcioklasowa też prowadzona przez rząd indonezyjski. Tam dzieci uczą się przez pięć dni w tygodniu. W sobotę rano sprzątają swoje pomieszczenia i wychodzą. Wracają do wiosek odległych często o 8-10 godzin marszu. Do takiej wioski mieliśmy dotrzeć, szliśmy z grupą dzieci, w jednej z tych wiosek po drodze po ośmiu godzinach marszu dzieci zostały i zostaliśmy już tylko we dwóch z przewodnikiem.
Towarzyszyło Ci uczucie, że to naprawdę koniec świata?
Po kolejnym dniu marszu przez dżunglę zacząłem zauważać pierwsze oznaki, że zbliżamy się do surowych klimatów, takich rdzennych do Dajaków. Zauważyliśmy na drzewach powieszone koszyczki, w których były kawałki mięsa lub ryżu. Przewodnik wytłumaczył, że to są przedmioty do obłaskawiania duchów.
Dajakowie nie wychodzą po zmierzchu do dżungli, po zmierzchu dżungla jest tylko i wyłącznie dla duchów ich przodków, więc oni mają ogromny szacunek i respekt. Natomiast żeby również złe duchy nie nawiedzały ich longhouse’ów obłaskawiają ich rozmieszczonymi na drzewach koszyczkami z podarunkami w postaci żywności.
Kiedy minęliśmy pierwsze koszyczki na horyzoncie moim oczom ukazała się budowla – długi dom, który wystawał ponad ryżowe pole, wsparty na na palach. Dom miał blisko 330 metrów długości.
Pół kilometra dalej stał, jak się później okazało, drugi podobny dom i to była właściwie cała wioska, w której przyszło mi przez blisko trzy tygodnie żyć. Dotarliśmy pod drugi dom wsparty na palach, nie widzieliśmy żywej duszy. Poniekąd słyszałem tylko gdzieś na górze coś jakby kroki. W oknach i drzwiach nie pokazał się żaden człowiek. Zresztą ku naszemu zdumieniu do long house’u zawieszonego około trzy metry nad ziemią nie prowadziła żadna drabina, żadne dojście.
Kiedy przewodnik w narzeczu zapowiedział się kim jesteśmy, przedstawił, z góry takiego jakby tarasu wysunęło się coś przypominającego drabinę. Był to nacięty w kształcie stopni bal. Dostaliśmy się do góry, do głównego holu, który biegł przez cały 300 metrowy long house. Przywitał nas Manang, czyli lokalny wódz czarownik.
Jak wyglądał?
Zasuszony jak śliwka, szczupły, chudziuteńki, bardzo drobny, mówiący co nieco, piąte przez dziesiąte słowo po angielsku. Natomiast generalnie cała rozmowa odbywała się w języku, w jakimś lokalnym narzeczu, które mój przewodnik Ajung znał. Powiedzieliśmy, kim jesteśmy, że tutaj chciałbym, że tak powiem pobyć, trochę poznać ich życie, że jestem z Polski. Oczywiście dla nich wiele rzeczy było niezrozumiałych. Ci ludzie żyją zgodnie z biologicznym zegarem, podobnie jak na Papui Nowej Gwinei. Tyle tylko, że na Borneo byłem dużo wcześniej.
Człowiek z innego świata przybył do ludzi z alternatywnej rzeczywistości?
Dla mnie to było nieprawdopodobne przeżycie, bo nagle tutaj, oni w zasadzie pierwszy raz widzą białego człowieka. Widzieli już handlowców żółtych chińskiego pochodzenia, czy Chińczyków, czy Malezyjczyków. Natomiast nigdy nie widzieli białego człowieka. Oczywiście to też powodowało, że nie mogłem tam zamieszkać. Wódz lękał się, wywalił mnie na zewnątrz, musiałem spać w namiocie przez pierwsze dni. Mogłem obserwować czym się zajmują ludzie, jakby żyli trochę w epoce neolitu. Widziałem przedmioty codziennego użytku, czyli takie jakby młyny do mielenia mąki ryżowej, ubijacze, nosidła. Wszystko było wyplatane lub z drewna. Łuki zrobione z drewna, cięciwy z pędów, bambusa – generalnie, jakbym się przeniósł do zupełnie innej epoki. Po zmierzchu, kiedy tysiące owadów było słychać powietrzu, zabroniono mi w ogóle oddalać się nawet poza obręb lasu. Poza tym, żeby nie urazić też duchów, miałem siedzieć po prostu na miejscu.
Czego Cię nauczyli?
Obserwowałem życie codzienne, to coś to się działo przez jeden, dwa dni. Można powiedzieć, że byłem w szoku, w zasadzie, oni też, bo się oswajali trochę ze mną. No i też zauważyłem, że Manang systematycznie odcina głowę kogutowi i jego krwią podlewa dracenę – taką roślinę posadzoną przez rodziców chorej dziewczynki. Obserwowaliśmy się, oni patrzyli za mną, chodziła grupa dzieci i oczywiście również i starsi. Ja oglądałem ze zdumieniem te wszystkie przedmioty codziennego użytku. Fotografowałem jeszcze wtedy na taśmach, na błonach fotograficznych 36 klatkowych, więc trzeba było robić to oszczędnie. Nie miałem za dużo tych materiałów, a wszystko, co się wiązało z lokalną etnografią było dla mnie cenne. Tym bardziej, że właśnie pod powałą domu, long house’u z którego mnie później można powiedzieć wyekspediowali, żeby nie powiedzieć wyrzucili, bo bali się, żebym przebywał tam w nocy. Wisiały tam uwędzone czarne ludzkie czaszki, więc, że tak powiem, poczułem klimat XIX stulecia, kiedy obserwowałem procedury Mananga skrapiania krwią rośliny posadzonej przez rodziców chorej dziewczynki.
Miałeś okazję jej pomóc?
Ajung, który jeszcze ze mną wtedy był, zapytał, czy nie mam jakichś leków. Biały pan powinien mieć jakieś leki, więc powinien tutaj chociaż zobaczyć, co tej dziewczynce dolega. Dziewczynka rzeczywiście gorączkowała. Miałem sytuację taką dosyć podobną wracając z Meksyku. Wtedy wiele rzeczy działo się na pograniczu Gwatemali i Meksyku. Woda była raz zimna, raz ciepła tam się pochorowałem na zapalenie płuc. Wylądowałem w Polsce i w szpitalu zaaplikowano mi dożylnie biseptol coś, co namiętnie Polacy wywozili do Rumunii jako środek antykoncepcji. Później ten biseptol miałem ze sobą i pół tableteczki zaserwowałam tej dziewczynce, obserwując co się dzieje. Musimy sobie zdać sprawę z tego, że jesteśmy u ludzi, którzy jakby nie mają do żadnych leków. Jak zareaguje organizm i później systematycznie jeszcze tableteczkę i pół tableteczki.
Ona była prawie półprzytomna jak mi ją pokazano. Oczywiście codziennie zabijano kurę i krwią skrapiano w celach rytualnych dracenę, nie pomagało. Ponieważ oni operują fazami księżyca i słońca, że tam ileś już tych dni wynikało z opowieści, bo księżyc usnął, słońce wstało, wywnioskowałem, że musiała gorączkować 4-5 dni.
Zauważyłem już drugiego dnia po porcji biseptolu, w osłonie jeszcze witamin, że zaczynała po prostu wracać do zdrowia. Piątego dnia powiem szczerze latała już za mną i pokazywała gdzie rodzice mają swoje pola uprawne, pokazywała jak się suszy ryby. No i stało się, zostałem mianowany lekarzem długiego domu. Przeniesiono mnie w ogóle z long house’u na wydzieloną kwaterę.
Manang, który początkowo miał bardzo surowe spojrzenie przyszedł do mnie sam się leczyć, miał reumatyczne choroby. Wyglądał na 80 lat, pewnie miał z 45. Natomiast no cóż mogłem podać – podałem kompleks witamin. Tego miałem najwięcej witaminy b, pomyślałem, że to najmniej zaszkodzi. No i modliłem się tylko żeby nie dostał jakiejś za przeproszeniem sraczki, bo albo by mnie ukrzyżowali albo zjedli, albo w najlepszym razie odesłali pieszo z powrotem.
Już wtedy też nie było mojego przewodnika. Na szczęście nic mu nie się nie działo. Proszę państwa, to znaczy siła przekonywania i dar białego człowieka. On za pół godziny, tak mniej więcej jak połknął witaminkę, przyleciał do mnie i zaczął robić przysiady. Po prostu jak on to już jest zdrowy i napinał mięśnie. Zabawna historia, nie dostał obstrukcji, kolejka się do mnie głównie starszych ludzi ustawiła. Ja przepisywałem te, że tak powiem witaminki c bądź b.
Grzegorz Kuśpiel został medykiem i szamanem?:)
No jakoś po dwóch dniach wszystko ucichło, ale generalnie awansowałem bardzo mocno w tej hierarchii – już mogłem spokojnie obserwować życie codzienne i codziennie miałem jakiegoś nowego przewodnika, który tam pokazywał mi coraz to nowe obszary życia Dajaków – łowców głów.
Jak minął już drugi tydzień, kiedy awansowałem do poziomu służby zdrowia w długim domu Dajaków, zacząłem dopytywać o rzeczy, na które z początku unikano odpowiedzi i rozmów na ten temat.
Ja zresztą paru słów się nauczyłem w lokalnym języku, ale podstawowych – jak woda, jedzenie, las bać się. Natomiast Ajung próbował dowiedzieć się, co oznaczają takie rzeźby antropomorficzne wystawione przed long house’em oraz co oznaczają takie naczynia ceramiczne, które darzono ogromną czcią. Przytulano do nich głowę, rozmawiano z tymi naczyniami. Ta rzeźba, która stała przed long housem w którym mieszkałem, też miała taką charakterystyczną szufladkę z tyłu. Zacząłem dopytywać i w drugim tygodniu, kiedy zdobyłem to zaufanie, zaczęto mi objaśniać mniej więcej. Mogłem wiedzieć o co chodzi, o ile naczynie, spodziewałam się, bo czytałem o tak zwanych świętych garnkach Dajaków mogłem się spodziewać, że jest to jakaś część bardzo ważna, święta dla rodziny. Być może, że pamiątka rodzinna, lecz co zawiera i dlaczego jest tak święta? Nie wiedziałem. Dowiedziałem się później. Między innymi jakby przyczynkiem do zdobycia tej wiedzy była taka krótka wzmianka w książce profesora Schreibera tej z 1910 roku, gdzie takie rzeźby na Borneo są na rycinach i okazuje się, że miejsce, które było dziurą, było miejscem na szufladkę.
A co się działo z tą szufladką? To dowiedziałem się mianowicie kiedy polowano na ludzkie głowy. Na przykład na wioskę przychodziła jakaś zaraza. Choroba może nasilała się, nasilał się jakiś zły czas albo zbiory zmalały, albo zwierząt było mniej, to wtedy należało według opowieści Dajaków zapolować na młodego chłopca z sąsiedniej wioski. Najlepiej gdyby to była wroga wioska, rodzina. Młodemu chłopcu niestety ścinano głowę i całą zawartość tych części miękkich, po tym jak tę głowę zakopano, kiedy proces gnilny przypuszczalnie już był na tyle silny, że można było całą zawartość wsypać do tej szufladki, to właśnie się działo i tam lądował krótko mówiąc, mózg i to wszystko, co leciało. Wtedy pentig stawał się rzeczą, która chroni wioskę przed chorobami, albo przywróci znowu dobre zbiory, albo przywróci obfitość pożywienia w lesie. To makabryczne, ale rzeczywiście to miało miejsce.
Brzmi upiornie, jeszcze coś Cię zaskoczyło?
Co się tyczy naczyń, diawetów tak zwanych to rzecz popularna nie tylko na Borneo, ale również na Jawie. Okazuje się, że soki zmarłego, też z części miękkich były odprowadzane rurami bambusowymi, wszystko to, co spłynęło, płynęło do diawetów. Do tych świętych naczyń. Potem jak zwłoki już się wysuszyły, że tak powiem. Proces gnilny już się zakończył. Diawet hermetycznie zamykano i często przyozdabiano różnymi takimi formami zwierzęcymi. To też się wiąże z jakby z religijnością Dajaków. Oni twierdzą, że człowiek powstaje z robaków i zamienia się w robaka. Obserwowali jak gnije ciało, z którego wydobywają się larwy – później wierzyli, że z tych larw powstają ludzie. Stąd te zdobienia – larwy, owady, jaszczurki, zwierzęta.
Po zamknięciu diawet stawał się częścią bardzo ważną, do której przychodzą po poradę. Trochę mi zmroziło krew w żyłach, że tak powiem. Przy wszystkich tych opowieściach poławianie ludzkich głów to byłby przysłowiowy pikuś. Natomiast te diawety, które tam miałem okazję obserwować mnie zmroziły. Z punktu widzenia tej pewnej etnografii, antropologii powiem, że takich rzeczy nie widziałem.
Jak wiemy Twój wkład w rozwój badań nad plemionami okazał się bezcenny
Miałem przez miesiąc okazję przebywać z autentycznymi, potomkami łowców głów. Ponieważ zbliżał się już miesiąc jak siedziałem w long housie z czego tydzień mieszkałem w namiocie, więc czas było myśleć o powrocie. Niestety mój przewodnik nie wracał. Miał być tydzień wcześniej. Jak się okazało później, zwalone pnie drzew zatarasowały drogę, którą miał przebyć łodzią. Musiał więc poruszać się pieszo, co spowodowało kilkudniowe opóźnienie. Praktycznie dotarł w 29 dniu mojego przebywania pośród Dajaków i wsiedliśmy do takiej dłubanki, która nie miała silnika.
Oczywiście pożegnałem się, pożegnali mnie wioskowi. Bardzo serdecznie. Na koniec dostałem właśnie ową osławioną tarczę Dajaków. Od mojego Mananga, przyjaciela ze starszyzny, któremu powiedzmy, zaleczyłem reumatyzm. Dostaliśmy dużo jedzenia, owoców suszonych, ryb i wsiedliśmy do tej łódki przy której nie było wioseł. Musieliśmy jeszcze wystrugać je po drodze.
Płynęliśmy z wiosłami blisko cztery dni, już do cywilizacji, skąd motorem, później busem, a później statkiem dostałem się do Dżakarty i stamtąd przez Singapur do Polski…
Grzegorz Kuśpiel – podróżnik, grotołaz, instruktor Polskiego Związku Alpinizmu.
Jest założycielem Działu Etnograficzno – Podróżniczego w Muzeum Miejskim Sztygarka w Dąbrowie Górniczej. Jest członkiem National Geographic Society, IPCC Indo – Polish Cultural Committee, Stowarzyszenia Speleologicznego przy Polskim Towarzystwie Geograficznym i Klubu Europejskiego.
Od ponad dwóch dekad uczestniczy w wyprawach jaskiniowych, górskich i etnograficznych w różne zakątki świata. Był pomysłodawcą i kierownikiem pierwszych w historii polskiej speleologii wypraw do Papui-Nowej Gwinei (2001-2002). Otrzymał wyróżnienie w Podróżniczych Dokonaniach Roku „KOLOSY 2001”, w kategorii eksploracja jaskiń. W 2002 r. został nagrodzony „paszportem” Klubu Europejczyka za wyjątkowe osiągnięcia w dziedzinie kultury przez Danutę Hübner – ówczesną minister ds. Unii Europejskiej. Od 10 lat organizuje spotkania podróżnicze w cyklu “Wyprawy na krańce Ziemi”. Jest Mieszkańcem Dąbrowy Górniczej.
*Wszystkie fotografie prezentowane w materiale pochodzą z archiwum Grzegorza Kuśpiela.
[foogallery id=”1464″]