Jedenasty dzień września

Dzień dobry, oto piątek!

Dzisiaj moje lenistwo każe kroczyć tak wolno, że wnet dogoni je bieda. Co więcej, w porannym horoskopie przeczytałem, że „oprócz Byka mało kto zdaje sobie tak jasno sprawę z tego, że życie jest piękne, lecz drogie, tańsze zaś już trudno nazwać pięknym”. Nie będę polemizował z tą prawdą, wszak wróżki wiedzą lepiej.

Odłożywszy na bok rozważania natury materialnej trzeba przyznać, że ten niezmienny krakowski widok skłania do namysłu nad zmiennością wszechrzeczy. Dobrze być tutaj, w dodatku data w kalendarzu jest nieprzeciętna – przywołuje pamięć o miejscach i pewne obrazy, wciąż bardzo żywe i wyraźne.

Pierwsze wspomnienie wiąże się ze wspaniałą wrześniową aurą.

W Katowicach i Nowym Jorku było ciepło i słonecznie, z tą różnicą, że Amerykanie jedli śniadanie, a Ślązacy sposobili się do obiadu. Sąsiadka ugotowała wyjątkowo smrodlawy kapuśniak, co wymusiło otwarcie okien i wpuszczenie już nie letniego, a jeszcze nie jesiennego powietrza do środka. Spływało dynamicznie znad parapetu w kierunku podłogi, różniąc się nieco od letniego, które potrafi przemieszczać się bardzo leniwie. Podobnie jak dziś, późne lato rozpieszczało, wyżowa pogoda podnosiła na duchu i pozwalała rozstać się w łagodny sposób z wakacyjnymi miesiącami. Pamiętam, że nadszedł czas nauki – bardzo tradycyjnej i rygorystycznej – bez pomocy komputera, internetu, w oparciu o zawartość głowy, bibliotecznej półki i wyobraźnię.
Śmiało można powiedzieć, że wraz z rówieśnikami reprezentuję ostatnie pokolenie – w obecnym ujęciu – cyfrowo wykluczonych. Kiedyś, bez smartfonów, komunikatorów i alertów RCB, człowiekowi towarzyszyło poczucie, że mimo wszystko nie przynależy do globalnej wioski. Żyje gdzieś na jej peryferiach, w bańce wydmuchanej z przeczytanych lektur, rodzinnych opowieści i historii z podwórka.

Drugie wspomnienie wrześniowego dnia łączy się z epoką kulawych mediów i świeżej cyfryzacji.

Telewizor z racji wymiarów i proporcji przypominał budę jarmarczną, w której lud oglądał cuda i dziwy tego świata, oczywiście w formacie 4:3 i jakości SD. U progu nowego millenium wiadomość musiała nabrać powagi, rumieńców i kształtu zanim poszła w świat. Nic nie było dostępne od ręki – także informacja. To sprawiało, że posiadanie wiedzy na dany temat, przynajmniej przez kilka chwil, lokowało jej posiadacza w elitarnym kręgu. Pamiętam, że minęło kilkadziesiąt minut zanim że strzępków informacji sklejono obraz płonących, bliźniaczych wież. Nie doszło do wypadku awionetki, nie było mowy o przypadku, ogromny boeing z bakami pełnymi paliwa wbił się z impetem w rdzeń WTC. W okamgnieniu terroryzm awansował na pierwsze miejsce listy globalnych zagrożeń.

Wyraźnie przejęta Jolanta Pieńkowska prowadziła specjalne wydanie Wiadomości, raz po raz zerkając w kartki z zagranicznymi depeszami, które spływały nad wyraz obficie. Na innym kanale młody TVN24 przechodził właśnie przyspieszony egzamin z dojrzałości stacji i umiejętności relacjonowania wydarzeń na żywo. Na pozostałych programach ramówka nie uległa załamaniu czy zmianie. W najlepsze trwała emisja powtórek seriali, ich widzowie nie wiedzieli nic o tragedii w Nowym Jorku, mogli natomiast zamówić robot kuchenny korzystając z telezakupów Mango.

Trzecie wspomnienie koresponduje z emocjami.

W Ameryce nastał nowy dzień. Prezydent George W. Bush odwiedza Florydę, przebywa w małym miasteczku niedaleko Sarasoty. Po śniadaniu udaje się do szkoły podstawowej imienia Emmy B. Booker, gdzie ma mówić o reformie edukacji.
O uderzeniu pierwszego samolotu w WTC Bush dowiedział się zanim wszedł do szkoły. Przywitał się z nauczycielami i uczniami, rozpoczęła się lekcja, w której miał uczestniczyć. Podczas niej współpracownik prezydenta Andy Card stanął za nim i szeptem powiadomił, że drugi samolot uderzył w drugą wieżę. Ten moment zapamiętałem równie dobrze jak obraz płonących wież. Na kilka godzin największe mocarstwo świata zdawało się być bezbronne, bezradne, ślepe i oszołomione.

Radio przez wiele godzin wyrzucało papkę mniej lub bardziej sprawdzonych informacji. Na ekranie telewizora w pojawiały się zapętlone sceny, w których ludzie skakali z osiemdziesiątego piętra, wybierając pomiędzy śmiercią w ogniu a uderzeniem w nawierzchnię ulicy. Podróż z wysokości blisko 400 metrów trwa kilka sekund, to sporo, wystarczy aby przed oczami przewinął się film życia. Po Światowym Centrum Handlu pozostały pryzmy gruzu i sterty dokumentów. Wieczorem runął budynek sąsiadującego z wieżami hotelu. Osłabiona zawaleniem WTC konstrukcja legła w gruzach, spekulowano, że to kolejny atak terrorystyczny. Wieczorem zaległa cisza, po wielogodzinnej relacji pierwszym utworem, który pojawił się na antenie RMF było „In the Air Tonight” oraz nieco później, chyba niefortunnie, Maryla Rodowicz z „Łatwopalnymi”.

Tego dnia, 19 lat temu, wtoczył się z hukiem prawdziwy XXI wiek. Miał być czasem pokoju, innowacji i zmian na lepsze, jednak już rok 2001 zafundował wstęp do nowego, niepojętego ładu świata. Zważywszy na liczbę wojen, zamachów i skalę wszelkiego typu kataklizmów i plag, prędzej nam do przekroczenia masy krytycznej niż trwania w stanie względnej równowagi.
We wtorek 11 września 2001 roku w Nowym Jorku jedynie odpalono lont. Najokazalsze, najbardziej tłuste i wybuchowe kąski historii są wciąż przed nami, jednak zdaje się, że bliżej niż kiedykolwiek, wystarczy chwilę zaczekać.