Pokój 101

Pokój 101

            „Pytałeś mnie kiedyś, co jest w pokoju sto jeden. Powiedziałem ci, że sam wiesz najlepiej. Wszyscy wiedzą. Tutaj czeka cię to, co jest najstraszniejsze na świecie […]. Dla każdego człowieka co innego jest najstraszniejsze na świecie – dla jednego może to być pogrzebanie żywcem, dla drugiego spalenie, a dla trzeciego utonięcie, wbicie na pal lub dopiero pięćdziesiąty rodzaj śmierci. Czasami chodzi o coś bardzo trywialnego, co wcale nie powoduje zgonu […]”.

                                                                                                          George Orwell, „Rok 1984”

Sobota, 7 marca

Sceniczne deski skrzypią niemiłosiernie, uginają się pod ciężarem teatralnej atmosfery i historii, które noszą. Aleksander spojrzał w górę, przyglądając się uważnie załamaniom rzeźbionego sufitu. Prześledził cięcia i uskoki, plafony oraz wymyślne kinkiety – te były najbrzydsze, przypominając pokraczne wyobrażenia kwiatów, wyzierały z każdego kąta. Onieśmielony obfitością socrealizmu finalnie uznał, że dzięki jego formie, łatwiej sięgnąć w głąb siermiężnych czasów. Kiedyś budowano ku chwale i na pokaz, ale wbrew logice, szacunkom ekonomicznym i ludzkim proporcjom – pomyślał.

Za nim, w tle, pulsuje tłum operatorów, fotografów i przedstawicieli wolnych zawodów. Są równie twórczy co irytujący. Przemieszczają się i kłębią, bez celu ani żadnej przyczyny, przelewają rytmicznie od lewej do prawej strony, zasłaniając widok przeciwległego końca sali. W oczekiwaniu na wielkie wydarzenie Aleksander ściera pot z czoła. Haftowana chusteczka wydaje się być staromodna, mimo wszystko spełnia swoje zadanie, wchłaniając skutecznie nadmiar emocji, od których jest gorąco, migotliwie i gęsto.

– Alek, moim zdaniem ten układ wybiegu jest w dechę – tu będą przechodzić, jak myślisz, nie spadną? Właśnie, miałeś Ci powiedzieć, że nasza gwiazda wieczoru śpiewa na próbie bajecznie, musisz koniecznie posłuchać. Chłopak w spódnico-spodniach, zamaszystym ruchem kreśli zalety wybiegu dla modelek, innowacyjnego układu siedzeń, widowni zwróconej do siebie plecami i świateł. Podobnie jak ich rozbłyski jest coraz bardziej drażniący i natarczywy. Alek milczy, marszcząc znacząco brew. Wie, że trzeba prędko wysupłać kurtuazyjną odpowiedź, chociaż wszystko co widzi zasługuje na krytykę i zwiastuje nadchodzącą katastrofę.

– Tak, udało się Wam. Jest prawie fachowo, jest też gorąco, tak gorąco, nieznośnie duszno. Mogę prosić jakąś wodę mineralną? Łyk. Pierwszy, drugi, nie pomaga także trzeci. Alek zauważa, że jego dłonie drżą, a gdzieś w środku tli się przeczucie złej nowiny. Wie również, że nie czas na zadumę i miękkość. Relacja, skupienie, profesjonalizm – dzisiaj, tu i teraz. Modelki pojawiły się na scenie, światła szaleją, trwa show.

Otoczenie nieubłaganie zdaje się wyciszać, odpływać, ścieśniać. Wybuch barw opanował wybieg, gdzie wśród rwetesu, chaosu i kakofonii ludzkich głosów przemykają postacie o cechach dobrego anioła stróża. Michał należy do nich. Dzierży w dłoniach aparat i zawsze czuwa nad planem.

Alek zbiega po schodach. Droga do męskiej toalety zdaje się nie mieć końca. Kątem oka zauważa postać fotografa, którego mija w pośpiechu. W skrojonej na miarę, czarnej marynarce przypomina postacie z filmów grozy, ale właśnie dzięki barwie ochronnej, człowiek z aparatem jest mniej zauważalny. Alek przysiadł na klapie sedesu, omiatając wzrokiem strukturę toaletowych kafli. Ujął w palce krągły guzik garnituru. Backstage – cedzi przez zęby – tam u góry, wyjść stąd, zostać, ktoś śpiewa, drzwi odrapane, ta klamka, żałosna i dziadowska, aluminiowa. Jego myśli krążą nieustannie szukając ujścia.

– Alek, co się dzieje? Pada zza drzwi głośne pytanie. Wychodź!

– Tak, już idę – Michał daj chwilę, coś nie halo ze mną.

Lustro nie jest łaskawe, nie dzisiaj. Odbija połyskliwą, trupio – bladą urodę, białka oczu o nienaturalnej barwie i rejestruje ociężałe ruchy.

– Michał, czy dziewczyny mogą przyjść mnie zakitować? Nędznie wyglądam.

– Alek, robi się…

Pięć minut później okoliczności sprawiają, że na korytarzu pojawia się coraz większa grupka ludzi. Nietrudno odróżnić marmur od stiuku. Oryginał jest tak zimny jak kawałek kamienia na którym siedzi Alek. Jego prawdy objawione nie trafiły do wizażystek, pudrują z niecierpliwością twarz, zauważając jednocześnie, że z ust gaduły pada coraz mniej słów, a jego horyzont myślowy zwęża się coraz szybciej i wyraźniej.

Po kilkunastu sekundach rozpoczyna się monolog Alka.

– Słuchajcie, słabo mi, kręci mi się w głowie – komunikuje. Niewinne mroczki przed oczami urosły do rozmiarów łat. Stało się gorąco, obco, ciemno, głucho, jak bohater komiksów zawisł w powietrzu, na granicy jaźni. Chociaż stan trwa jedynie chwilę, dla Alka, wydaje się być wędrówką przez odległe galaktyki.

– Straciłeś przytomność, kilka razy uderzyłeś głową w kamienną ławę. Drgawki, ślinotok, byłeś blady jak trup. Strasznie to wyglądało, myśleliśmy, że to atak padaczkowy. Zadzwoniliśmy po karetkę, prosiłeś żeby ją odwołać – musisz iść do lekarza – tłumaczy w pośpiechu Michał.

– Już mi przeszło, jest w porządku, przynieś mi wody, pójdę w poniedziałek gdzie trzeba. Lekarz w  poniedziałek, najpierw obowiązki. Trzeba ogarnąć ten bajzel, przedstawienie musi trwać. Nie mów mi teraz o żadnych lekarzach!

Poniedziałek, 9 marca

Sufit, sufit, sufit – a pod nim jemioła. Wisi, tak ochoczo, przywołuje odległe, ciepłe wspomnienie kolorowych świąt. Powinna zwiastować wielką miłość, chociaż w tak zaschniętej formie nie rokuje nic dobrego. Przyglądam się jej uważnie, badam wzrokiem kolczaste kształty. Już prawie dziesiąta. Relacja z pokazu mody udała się wyśmienicie. Poniedziałek pozostanie dniem wolnym od pracy. Czas wydobyć z przepastnego garażu rower, użyć nieco wątłej wiosny i równie mało wyszukanej fantazji. Lata już nie młode, kondycja podupadła i oczy niepokojąco mętne, puste, dzisiaj wyjątkowo mało przenikliwe. To właśnie ja – Aleksander. Znacie mnie przecież dobrze. Wiem, że należy uśmiechnąć się szeroko, na przykład o tak. Mam ładne białe, równe zęby, ale zastanawia mnie niepokojący objaw. Dlaczego białkówki oczu przybrały kolor mętnej wody i pożółkły jak jesienny liść. Jest poniedziałek – zdecydowanie najwyższy czas zasięgnąć rady doktora. Dzieją się wewnątrz mnie rzeczy niepokojące i złe.

Przychodnie lekarza rodzinnego, niezależnie od lokalizacji, czy na wsi, powiatowym mieście czy też w wielkiej metropolii sprawiają wrażenie miejsc miłych, aczkolwiek paramedycznych. W przeciwieństwie do ordynarnych szpitalnych korytarzy kuszą przytulnymi okładzinami ścian i ferią kolorów. Na półkach leżą gazetki, poradniki i reklamy suplementów na wszelkie przypadłości. Mimo to, wnętrza nie budzą we mnie zaufania. Nauczony doświadczeniem, wiem, że misja pomocy choremu ogranicza się do zabiegów podobnych liftingowi w kostnicy.

Recepcja

– Pan będzie korzystał z naszej poradni?

– Tak

– Proszę wypełnić te dokumenty

– Dziękuję, sporo tych kartek

– Kiedy mogę umówić się do lekarza? Mam oczy koloru żółtego, podobnie jak całe ciało. Mógł popękać woreczek żółciowy, to nie wygląda dobrze.

– A skąd pan wie, co panu jest? Boli pana?

– Nie boli

– Jeśli nie boli to pan sobie usiądzie i zaczeka. Pani doktor przyjmuje od 14.20

– Aha, czyli za godzinę

– No tak, za godzinę. Pan zaczeka pod gabinetem, tam za rogiem

Oczekiwanie

Wiotka, niespieszna, uprzejma, niekompetentna, świeżo po studiach, bez doświadczenia. Skojarzenia nasuwają się i świdrują mózg, może to jedynie moje przeczucie, niech mnie ta postać w kitlu pozytywnie zaskoczy, albo przynajmniej przestanie krążyć po korytarzu. Drugi raz otwiera magazyn w poszukiwaniu stetoskopu, pod pachą dzierży stos kartotek. Młoda pani doktor nie sprawia dobrego wrażenia, jednak należy dać jej szansę, przecież życie to gra pozorów, pudełko pełne rozmaitych czekoladek.

– Panie Aleksandrze – proszę, pada piskliwe zaproszenie do wnętrza gabinetu. Jest punktualnie 14.30.

Widzę prostokątne białe okno, środki przeciwbólowe, rozmaite fiolki, dwa stetoskopy, zieleń – wszechobecną zieleń ścian. Nad głową wisi jarząca świetlówka. W bałaganie panującym w tym cuchnącym lekami świecie zauważam na biurku książkę kodów, które określają rodzaje badań. Nad nimi w pozycji szczerej bezradności wiotką, niespieszną, uprzejmą lekarkę na stażu, niewiele starszą ode mnie. Zaczyna się wywiad.

– Jakie ma pan objawy?

– Żółte białka oczu, pożółkłe ciało, nudności, odbarwiony stolec, brunatny mocz…

– Boli pana coś?

– Nie boli. Pęcherzyk żółciowy, kamienie w żółciowodach, wątroba, trzustka. Pani doktor, co to może być?

– Trudno powiedzieć, zrobimy badania krwi i USG. Oto skierowanie. Proszę umówić się w recepcji na pierwszy wolny termin.

Recepcja

– USG Pan sobie pójdzie zrobić do kliniki

– Jest jakiś termin?

– Proszę pana, pan pójdzie, pan się umówi

– A na badanie krwi u nas w środę o 10.00

– Nie można wcześniej? Widzi pani, że mam galopującą żółtaczkę!

– Najpierw pan pójdzie na USG

 Ultrasonograf

– USG jest do 15.00, już nieczynne, informuje niewzruszona postać w białym fartuchu

– Kiedy mogę się zapisać, gdzie jest recepcja?

– Najlepiej przyjść rano, od 7.30, wtedy można umówić się na USG

Wtorek, 10 marca

– Już siódma, pojawia się nadzieja, że ktoś przyjdzie i odwiedzi mój zagubiony korytarz. Siedzę na niewygodnym krześle od godziny i czuję narastające mdłości. Cuchnie płynem do dezynfekcji, a w głowie odbija się echem stukot sekundnika zegara ściennego. Pojawia się dobra dusza, do której należy pospiesznie zagadać.

– Dzień dobry, chciałbym zrobić USG, widzi pani, jestem cały żółty, może coś z pęcherzykiem się dzieje, albo wątrobą?

– Pan zaczeka na lekarza, ja nic nie wiem, przyjdzie pani doktor to może panu zrobi USG, najpierw niech pan idzie do recepcji, od 8.00 można się zarejestrować.

Recepcja

Siedzę, czekam, rozglądam się z coraz większym niepokojem. Towarzyszy mi myśl, że każdego dnia dzieją się gdzieś w Polsce rzeczy z medycznego punktu widzenia niesłychane. Jest 7.59, a panie w recepcji siedzą i patrzą z pogardą na sznurek pacjentów. Brakuje jedynie tabliczki „jedzenie albo praca” oraz miseczki truskawek do podjadania. Kreślą obraz zarazem zabawny i przejmujący.

– Takie uroki, widzi pan, cóż zrobić – pada z kolejki uspokajający, starszy głos. Mnie już trzeci dzień nie przyjęli.

Nadeszła moja chwila, prędko kalkuluję jak przekonać do własnych racji i przedstawić racjonalnie pilną prośbę. Uprzejmie, ale pewnie oświadczam, że chciałem zapisać się na USG.

– Dzisiaj nie ma terminów, najbliższy… W tym momencie sądny palec wędruję po obficie zapisanych rzędach kartek i coraz odleglejszych datach. Zatrzymuje się na połowie przyszłego tygodnia.

– Muszę mieć USG dzisiaj, widzi pani co się ze mną dzieje?

Utyskiwania i teatr czynnego żalu przyniósł zamierzony rezultat. Wybłagałem natychmiastową wizytę i po brzuchu wreszcie wędruje przyrząd do USG.

– Wątroba prawidłowa, echo w porządku, miąższość prawidłowa, podobnie trzustka, śledziona, nerki, pęcherzyk żółciowy nieco obkurczony, małe złogi. Wszystko w porządku. W jamie brzusznej nie znajduję przyczyny tego stanu – jednym tchem oświadcza operator maszynerii.

– Dziękuję, co dalej?

– Musi pan iść z wynikami do lekarza pierwszego kontaktu, on zadecyduje o dalszym leczeniu.

Środa, 11 marca                 

– Dzień dobry, byłem umówiony na pobranie krwi o 10.00

– Pan zaczeka pod gabinetem, siądzie w kolejce – pada chłodny komunikat zza kontuaru.

– Witaj mój chiński przyjacielu! W poradni słyszę znajomy głos, to kolega ze szkolnych czasów. Przyszedł po dawkę szczepionki. Piotrek jest człowiekiem na miarę panującego wokół absurdu, nigdy nie przejawia troski o otoczenie, jest głośny i prostolinijny. Idealnie wstrzelił się w czasoprzestrzeń, chociaż najwyraźniej nie cieszy go, że czeka na swoją kolej, siedząc tuż przy mnie. Widzę, że dzielnie znosi mój pożółkły wizerunek. Odkąd się znamy powtarza, że w Polsce istnieją trzy stany zdrowia pacjenta: chory, chorszy i trup. Po wymuszonej salwie śmiechu radzę koledze, aby dla własnego bezpieczeństwa, przesiadł się o dwa krzesła dalej. Czekamy cierpliwie aż kolejne drzwi zaskrzypią.

O 10.18 krew ścieka do strzykawki. Obrzydliwe uczucie. Z każdym milimetrem ubywa ze mnie życiowa werwa.

– Co Pan taki żółty? To wygląda jak kiepski samoopalacz, z ust pielęgniarki pada stwierdzenie, które nie podnosi na duchu, chociaż intencją było rozchmurzyć mnie.

– To nie jest samoopalacz, nie wiadomo co się dzieje – odpowiadam zrezygnowany.

Ponownie znajduję się przy kontuarze recepcji, niezauważony stoję w kolejce, niezauważony odchodzę. Wizytę w gabinecie lekarskim wyznaczono na piątek, piątek trzynastego marca o godzinie 9.20.

Czwartek, 12 marca

Dochodzi 14.00.

– Alek, dzisiaj chyba nawet nie trzeba Ci nakładać pudru, tak będzie taniej. Słuchaj, poprowadzisz serwis informacyjny, Magda się pochorowała – pada zdanie z przeciwległego rogu reżyserki.

– No tak, nie trzeba. To pewnie kamica żółciowa. Dzisiaj będę widział. Mimo, że kolor skóry nakazywałby przynależność do rasy żółtej oczy wciąż przypominają o tym, że jestem Europejczykiem. Połączenie przychodzące przerywa dialog i rozmyślania.

– Pan ma katastrofalne wyniki, aspat 5600, alat 3600 – norma to 50, bilirubina 13 – norma to 1. Natychmiast musi Pan iść do szpitala, proszę zgłosić się do 17.00 po skierowanie – informuje zatroskany głos w przychodni. Znając zaangażowanie personelu placówki w leczenie pacjentów, sprawa wydaje się bardzo poważna.

Tuż po 17.00 czekam na korytarzu klinicznym z nadzieją przyjęcia do szpitala. Wokół przechadzają się panie i panowie. Dowcipkują o sprawach doczesnych. W atmosferze rozbuchanych prywatek z dawnych lat, choroby, starość i zniedołężnienie odpływają hen daleko. Skoro trafiłem w bardzo towarzyskie miejsce, może nie będzie tak źle.

Obszerny wywiad z pacjentem budzi we mnie zaufanie do sympatycznej i kompetentnej pani dr nauk medycznych – tytuł naukowy rodzi nadzieję. Przenikliwym wzrokiem lustruje mój stan wynikający z rezultatów badań i rozważa możliwe scenariusze. Zdaje się być świadoma miejsca oraz roli jaką pełni w strukturze służby zdrowia.

– Wie pan, ten zawód to powołanie, nie można traktować ludzi jak numer PESEL. Niech mi pan powie, jak pan mógł chodzić od poniedziałku z żółtaczką, z takimi wynikami? Kto na to pozwolił? Co za idioci. Przykre i haniebne, że tacy są lekarze – oburza się ciemnowłosa lekarka, przecierając raz po raz szkła okularów.

                                                                       ***

Zbliża się 22.00. Moja pierwsza kroplówka detoksykacyjna z glukozą na oddziale zakaźnym – będzie ich jeszcze wiele. Płyn skapuje miarowo przez igłę wenflonu do wnętrza. Rozlewa się po narządach, tkankach i każdym zakamarku ciała. Dziwne, nienaturalne i obce uczucie rozpychania żyły. Wiem, że czas podjąć walkę z zawziętym przeciwnikiem. Zadziałały leki. Czuję, że wokół staje się coraz ciemniej, głucho i bezkształtnie.

Piątek, 13 marca

– Szczęść Boże, kto chce przyjąć Komunię Świętą?

Żółte ściany, biały sufit, twarde łóżko. Zauważam, że wszystko zostało wielokrotnie pokłute, wszędzie boli, że też w człowieku jest tyle rzeczy do bolenia – kwituję. Zamroczony, pożółkły, co najmniej nie wizyjny, leżę niczym biblijny Łazarz. Prześwietlony, przeskanowany, lżejszy o kilkaset mililitrów krwi, w stanie bezbronnym i nędznym skurczony w kącie materaca. Zastanawia mnie kim jest wysłannik niebios. Czy to Święty Piotr? Nie, on ma długą brodę i nie rozdaje komunii. Jestem jeszcze wśród żywych.

Strzał pistoletem – termometrem w głowę, 37, 6 – lekki stan podgorączkowy – komunikuje salowa – nową kroplówkę panu podłączę. Wokół kłębi się tłum zajętych pań. W jednej sali szpitalnej, jednemu pacjentowi poświęca się sporo uwagi. Podłogi, ściany, sanitariaty umyte, śniadanie podane, kurz opadł, nastała cisza.

Cisza, jak ta, to znakomita okazja do medytacji nad swym losem i aktualnym położeniem. Osobliwa sytuacja – z impetu zawodowego, szumu i wszechobecności należy pokornie przejść w stan, w którym aktywność fizyczna sprowadza się do mrugnięcia powieką. Gdy szerzej otworzyłem oczy wyczerpałem pokłady sarkazmu, poczucia humoru i energii – prześpię kolejne 12 godzin.

W życiu oddziału szpitalnego można wyznaczyć interwały i sinusoidy, momenty wzmożonej aktywności oraz zastoju. Nie pokrywają się z rytmem życia zawodowego, rodzinnego, z dźwiękami dobiegającymi z sąsiedniej ulicy. Szpital to mikrokosmos, charakterystyczne zapachy, zachowania, nić porozumienia, która wywiązuje się wyjątkowo szybko i wyraźnie pomiędzy pacjentami. W tym świecie odnajduję analogię do nocnych podróży pociągiem pospiesznym nad odległe morze. Pasażerowie otwarcie potrafili godzinami rozmawiać o swych problemach, nieraz wstydliwych i skrywanych przed światłem dnia.

Niedziela, 15 marca

Szpitalne weekendy przybierają charakter swobodnych rodzinnych spotkań towarzyskich. Pachnie sanatoryjną atmosferą. Nie przeprowadza się zabiegów oraz badań, a sale wypełniają postacie zewnętrznego świata, odwiedzające swoich bliskich. Z razu pojawia się w drzwiach uśmiechnięty lekarz z sakramentalnym pytaniem: „Czy wszystko w porządku?”, pani sprzątaczka w niebieskich, gumowych rękawiczkach, rozsiewająca w pomieszczeniu zapach płynu dezynfekującego czy też ksiądz z posługą. Co warte odnotowania zawsze jest ciepło, wręcz gorąco. Przybysze ściągają w pośpiechu wierzchnie odzienie i ostentacyjnie sapią.

Wzmożone odczuwanie bożej trwogi oraz ingerencji sił wyższych w los człowieka na białym posłaniu szpitalnego łóżka jest podobne dla większości pacjentów. Nie drażni zawieszony nad drzwiami krzyż, co więcej, niebieska okładka Pisma Świętego jest zauważalnie nadszarpnięta intensywnym użytkowaniem. Wydanie musiało trafić do setek dłoni, zaś tekst został przyswojony przez wiele par oczu. Instynktowne poszukiwanie otuchy, najprostszych, najbardziej uniwersalnych przekazów zawartych w treściach religijnych, nawet jeśli na co dzień do nich nie sięgamy, jest charakterystyczne dla oderwanej od rzeczywistości przestrzeni szpitalnej. Obserwuję wyraźne nasilenie zachowań dewocyjnych, ale wciąż jestem za słaby, aby notować repertuar godzinek i litanii wyszeptywanych zza drzwi przeciwległej sali.

Poniedziałek, 16 marca

Sala chorych. Znajduje się na niej dwóch pacjentów i cztery łóżka szpitalne. Za oknem inny świat – przepiękny, już przedwiosenny, jednak nie mam do niego dostępu. Mogę tylko patrzeć jak Słońce zatoczyło krąg i dzień powoli przechodzi do historii.

Władza, niezależnie od charakteru, zawsze krzepi. Niektórym chełpliwym uderza do głowy. Z wyboru stałem się częścią zawodowej machiny, powszechnie nazywanej czwartą władzą, co jak się okazuje ma swoje dobre strony.

Po raz kolejny pochyla się nade mną konsylium składające się z kilku specjalistów odzianych w białe kitle i bombarduje serią pytań.

– Czy podczas ostatniego półrocza robił pan sobie tatuaż?

– Nie

– Jakieś ryzykowne kontakty?

– A jakie kontakty są według pana doktora ryzykowne?

– Boli pana jak tu uciskam?

– Nie

– A tu?

– Też nie

– Aspat spada, stan się normuje, więc jutro pobierzemy krew.

– Proszę mi jeszcze powiedzieć czy były jakieś narkotyki, zabiegi chirurgiczne, wyjazdy do egzotycznych krajów?

–  Nie, z egzotyki jedynie Ukraina, jestem dziennikarzem.

Tło wywiadu i doskonałą scenografię stanowią przepływające po połaciach korytarza pielęgniarki. W chwilę później wyrasta przede mną ekipa sprzątająca, której obecności nikt się nie spodziewał.

– Okna będziemy myć, niech się pan przykryje, a drugi pan po biopsji wątroby też.

– Po co je myć? Te okna są czyste

– Święta idą, niech ładne będą, jak w telewizji, będą świecić jak ta lala i to z obu stron!

– Ale Wielkanoc mamy dopiero za miesiąc

– No tak, za miesiąc, przyjdziemy je umyć kilka razy, zobaczy pan.

Ku mojemu zdziwieniu zabiegom higienicznym poddano także kafle, ściany, drzwi, wszelkie zakamarki do tej pory nieodwiedzane i te o których istnieniu personel sprzątający zapewne nie miał pojęcia. Nadszedł wieczór, czas zmiany kroplówki z glukozą i detoksem wątrobowym. To z reguły czas zwierzeń i porad personelu.

– No wie pan, wizyta u fryzjera czy dentysty to jedno, zabiegi szpitalne to drugie, poucza pielęgniarka podczas nocnego dyżuru. Trzeba się dobrze zastanowić od kogo pan to złapał. Na Ukrainie to kiła, rzeżączka i Bóg wie co jeszcze. Jak się na panienki chodzi to tylko do tych zarejestrowanych agencji trzeba, bo wie Pan jak to jest. Albo te tirówki, one ładne, ale to chodząca epidemia. Strzeżonego jak to się mówi… no, już podłączone, kapie sobie, jak się skończy proszę dzwonić, dobrej nocy. Czuję, że wreszcie mogę zasnąć – bogatszy o barwną  porcję wiedzy działu wenerologii.

Wtorek, 17 marca

Wiosna, cieplejszy wieje wiatr, wiosna, znów nam ubyło lat, a w moim przypadku szkodliwych substancji we krwi. Kolejny dzień w przybytku stypendystów NFZ-u upływa spokojnie. Wyniki stosunkowo opieszale, ale konsekwentnie ulegają poprawie. Aspat 1800, Alat 400 – jak dziś zauważył mój przyjaciel, Maciej z Poznania, mam nowych, nieodłącznych towarzyszy o wdzięcznych, tureckich imionach. W podświadomości zdążył wyklarować się także archetyp pielęgniarki – niezastąpionej i niedocenionej. Moim sercem zawładnęła pani w słusznym wieku, o pulchnych kształtach i przemiłym usposobieniu. Stojąc w progu, w swym niebieskim kitlu, już od rana zawsze raczy mnie pytaniem: Jak się ma mój żółciutki bobasek? Bobasek, aby nie sprawiać przykrości, a przy okazji nie stać się obiektem nadmiernej troski ma w zwyczaju odpowiadać, że nad wyraz dobrze jak na ten dzień tygodnia. A dzień, jak się okazało obfitował w niespodzianki.

Jest siódma. Rytualną, poranną higienizację wieńczy wielkie zaskoczenie. Po 10 minutach ablucji, w asyście wrzaskliwego wentylatora wyciągu kominowego opuściłem osobisty salon kąpielowy i zastałem pusty pokój. Bez pacjentów, łóżek, szafek, szlafroków, soków, ręczników, jabłek i papci. Pozostały krystalicznie czyste, przejrzyste okna, co nie dziwi, wszak nie stanowią mobilnego wyposażenia sali chorych. Trzydzieści metrów kwadratowych głuchej pustki. Na korytarzu zagościła magiczna maszyneria. Froterce o zmyślnej konstrukcji towarzyszy ekipa sprzątająca. Program zdarcia z podłóg mikroskopijnych drobnoustrojów zszedł jednak na drugi plan. Okazało się, że zbyt ciasne ramiączko biustonosza niemiłosiernie doskwiera jednej z pań salowych. O tym fakcie usłyszeli wszyscy pacjenci na piętrze. Wiem, że ucierpiała jej delikatna skóra, zaś grafik ułożony przez przełożoną nie uwzględnił interwałów pogodowych zapowiadanych w tym tygodniu. Bezczelny deszcz ma to do siebie, że nie pada kiedy i gdzie chcemy nie bacząc na harmonogram pracy.

Pacjent, czyli ja, pokornie przeczekał cały proces w łóżku, jak za dawnych czasów, na korytarzu, tuż pod gabinetem dyżurujących lekarzy. Nie odważył się również siadać na krzesłach szpitalnego korytarza, tak na wszelki wypadek, by nie zniszczyć cennych mebli.

Środa, 18 marca

Wyjątkowo spokojny i rytmiczny dzień w którym główną rolę odegrali ludzie. Niedomaganie i pobolewania stanowią jedynie dodatek do stałego scenariusza kreślonego wschodem i zachodem słońca, grafikiem pielęgniarek i napotkanych, fascynujących osobowości.

Naprzeciwko mnie, na szpitalnych łóżkach leżą dwaj panowie. Piotrek, lat 41, diagnoza to przewlekłe WZW typu B. Typowy Ślązak z Siemianowic Śląskich; szczery, otwarty, gadatliwy, ciekawy, dobrotliwy, naiwny i wpisujący się w kanon naszej rodzimej dupowatości życiowej. Dzień spędza na lekturze Gardner’s World. Drugi współlokator, Jerzy, w wieku 64 lat, choruje na przewlekłe WZW typu C, to mieszkaniec Zawiercia. Jest powściągliwy w wyrażaniu opinii, czujny, skryty, rozsiewa w pokoju nr 101 zapach wody po goleniu serii brutal – wciąż niewiele mogę o nim powiedzieć, czyta „Metodę wdowieństwa”.

Zdecydowanie łatwiej nawiązałem kontakt z autochtonem. Jego rodzina mieszka od wielu lat w Holandii. Wielogodzinne rozmowy zahaczały o rozmaite tematy. Wzbogaciłem wiedzę na temat procesu wytwarzania serów w Goudzie, przysłuchiwałem się pikantnej historii kuzynek, które od lat mieszkają razem i dzielą wspólne łoże, a także wzruszającej opowieści o wujku misjonarzu, pochodzącym z biednej, wielodzietnej rodziny. Gdy był małym dzieckiem biegał pomiędzy snopkami siana w rodzinnej wsi, które aranżował w taki sposób, aby przypominały ołtarz polowy. Zgodnie z przewidywaniami wstąpił do seminarium, następnie trafił do Zgromadzenia Ojców Oblatów z katowickiej Koszutki. Jego ponad sześćdziesięcioletnie życie było podporządkowane posłudze ludziom w trudnych, afrykańskich warunkach. Piotrek wspomina zdjęcia na których uwieczniony jest uśmiechnięty wujek, odwiedzający jeepem odległe wioski. Natrafiał w nich na lokalne wierzenia, analfabetyzm, zdziwienie oraz trwogę wynikającą ze zderzenia z zachodnim, niezrozumiałym i obcym światem. Gdy wracał na kilka miesięcy do Polski przyjeżdżał z jedną walizką. Tyle zabierał ze sobą opuszczając ojczyznę. Został otruty przez tubylców po blisko 40. latach posługi w kameruńskiej wiosce. Lokalni szamani zaprotestowali w ten sposób przeciwko prowadzonej ewangelizacji. Zmarł podczas odprawiania mszy, został pochowany na lokalnym cmentarzu, tuż przy parafii, którą założył w sercu buszu.

Dzisiejszy długi dzień wypełnił obraz tego niezwykłego pielgrzyma, którego życiem kierowało wyraźne, zgodne z definicją powołanie. W środowym kalejdoskopie zabawnych oraz niezwykłych historii  w centrum wydarzeń bez wątpienia znalazł się człowiek. Nigdy nie pozostawiony sam sobie, niezależnie od okoliczności, miejsc i wydarzeń w służbie innemu człowiekowi.

Czwartek, 19 marca

„Znawca. Mój ulubiony typ. Ma najwięcej do powiedzenia, choć w gruncie rzeczy przekaz jest ubogi jak pole na przednówku. Rzemiosło znawcy musi być obowiązkowo okraszone suchym dowcipem. Tyle spostrzeżeń na dziś:) Słonecznego popołudnia wszystkim…”.

Zdanie takiej treści zamieściłem na portalu społecznościowym. W odpowiedzi otrzymałem wredny komentarz z którego sączył się jad podobny żmii, tryskający na oślep, bez zastanowienia, ulewający się jak najobficiej, jak najdobitniej, jak najdotkliwiej, w taki sposób, w jaki tylko Polak Polakowi potrafi przysolić. Komentatora zapewniłem, że każdy ma prawo do własnego zdania, zaś opinia na mój temat nie zachwiała mnie w posagach. Patrząc przez pryzmat szpitalnego łóżka nawet ubawiła, zdając się całkowicie oderwana od rzeczywistości. W lecznicy gradacja ocen i postaw jest bardzo labilna. Zauważyłem, że mechanizmy psychologii działają równie precyzyjnie jak wskazówki szwajcarskiego zegarka. Zwłaszcza, gdy psychika jest rozbita przez substancje psychoaktywne, chorobę, ciężkie przeżycia lub starczą rezygnację, brak chęci do walki o kogokolwiek lub cokolwiek. Zgodnie z zasadą „uderz w stół, a nożyce się odezwą” lęki, kompleksy, upychane w głębi duszy fobie eksplodowały w moją stronę. Niepotrzebnie i niesłusznie. Sztucznie hodowane znajomości z portalu Marka Zuckerberga musiały zniknąć w okamgnieniu.

Moim niewątpliwym sukcesem, na miarę zeszłotygodniowej absencji Władimira Putina w mediach, stało się stworzenie ułudy obecności wśród osób zdrowych i aktywnych fizycznie. Wykorzystałem do tego celu jedynie telefon komórkowy i notebook. Sporo prawdy jest w twierdzeniu, że jeśli nie postujesz, nie żyjesz. Wszystkich przyjaciół już teraz proszę o wybaczenie. Mój stan i miejsce w którym przebywam postanowiłem otulić tajemnicą, bez tego zabiegu, spisane wspomnienia pozostałyby niepełne i nieautentyczne.

Najsmutniejsza jest jednak konkluzja. Zdanie otwierające wieczorne rozważania dotyczyło pacjenta z sąsiedniej sali chorych, nie miało dotknąć nikogo z moich znajomych. W każdym drzemią pokłady zgorzkniałego starca, który znalazł receptę na życie, który wyraża sądy i opinie w które zdaje się sam święcie wierzyć i karmić nimi otoczenie, zaś prawdę o sobie wyrażoną przez owo otoczenie uznaje za atak. Wtedy strzela na oślep ciętym słowem, nieporadnie, żałuje zazwyczaj w tej samej chwili, gdy z jego ust uleci ostatnie ze zdań.

Piątek, 20 marca

Dzień pełen zaćmień, na niebie i w głowie. Przed południem tarczę słoneczną przesłonił księżyc. Zjawisko było widoczne niemal w całej Europie. Na naszej szerokości geograficznej obyło się bez fajerwerków. Mrok ogarnął blisko 70% tarczy centralnej gwiazdy Układu Słonecznego, dzień lekko poszarzał i stało się chłodniej. W odległej, północnej Norwegii zjawisko prezentowało się na pewno o wiele bardziej spektakularnie. Mnie trudno było chłonąć magię rzadkiego fenomenu, ponieważ jedyne okno wychodzące na południe, nota bene z widokiem na cmentarz oraz dostępne dla pacjentów wymagało przedostania się do przeciwległego skrzydła budynku.

Przez  nieco kalną szybę kilka razy spojrzałem na migotliwy rogalik. Nie wiem o co tyle krzyku. Zjawisko wzbudziło powszechne poruszenie wśród mieszkańców, ciekawość przeszytą niepokojem. Do najbardziej konsekwentnych obserwatorów należała pani w czerwonej sukience w obfite grochy. Ze szpitalnego okna przyglądałem się jej kilkanaście minut. Przystanęła po drugiej stronie ulicy i za pomocą lornetki obserwowała zmiany na niebie. Kolejny okulista zdiagnozuje martwe pole na siatkówce oka, zaś kolejny pacjent wyraził głębokie zaskoczenie tym faktem.

Zanim pochylę się nad obszernym opisem żywienia w szpitalu przytoczę znakomitą anegdotę, którą podczas dzisiejszych odwiedzin zaserwowała moja przyjaciółka Ola. Zasiedliśmy w kącie pokoju, przy laminowanym blacie stołu, wymieniając zabawne spostrzeżenia.

– Wiesz Ola, te kroplówki z glukozą mają taki charakterystyczny posmak. Głodny pacjent odczuwa aromat soku winogronowego w ustach. Na szczęście na obiad serwują mi już gotowaną marchewkę z selerem.

– Marchewka z selerem, mniam, ale to też dożylnie, to jak czujesz smak Alek?

Dobranoc wszystkim, którym życie oszczędziło wizyty w szpitalu.

Sobota, 21 marca

Minął pierwszy dzień wiosny, piękny, zamaszysty, ciepły i jasny. Z okna z widokiem na pobliski cmentarz można było chłonąć strugi promieni słońca, prawie wiosenne zapachy i przysłuchiwać się trelom ptaków. Dzisiejszy dzień przypomniał mi jednocześnie, że podstawą  zrównoważonego funkcjonowania jednostki społecznej jest umiejętność racjonowania zasobami żywności. Wczorajszego wieczoru opróżniłem przyłożną spiżarnię do ostatniej uschłej cytryny. Wrócił apetyt na miarę moich możliwości, więc kto głodnemu zabroni sobie dogodzić? Gdyby w kącie stała lodówka prawdopodobnie zabrakłoby w niej nawet światła. W szpitalu posiłki dostarcza zewnętrzna firma cateringowa, zatem śniadanie to rzecz święta. Jednak nie święci garnki lepią, a człowiek bywa omylny. Jakież było moje zdziwienie, gdy minęła ósma, graniczna godzina, bariera, której nie przekracza się w obliczu dziesiątek wygłodniałych oczu wodzących wzrokiem za objazdowym bufetem. O 8.15 pielęgniarka zakomunikowała, że śniadania nie dowieziono. Każdy pacjent, niezależnie od zalecanej diety otrzymał nagrodę pocieszenia. Polska kinder niespodzianka była ugotowana na twardo i nieco cuchnęła fenolem w wyniku przegotowania, rekompensatę miało stanowić kilka plasterków ogórka kiszonego. Niestety, dieta wątrobowa jajek na twardo nie toleruje, a ogórków kiszonych w swej pierwszej, restrykcyjnej fazie absolutnie nie zaprasza do towarzystwa. Śniadanie było niezapomniane, odbijało się po nim do południa. Obiad przybył na czas, z rozmachem, rydwanami ognia, piętnaście minut po dwunastej, podobnie jak kolacja serwowana o 16.20.

Niedziela, 22 marca

Posiłki w szpitalach obrosły mitami. Nie jest prawdą, że w każdej jednostce służby zdrowia pacjent jest skazany na katorżniczą dietę ze względu na zubożenie i ohydę serwowanych dań. Moje śniadania, obiady i kolacje spełniają wszystkie wymogi zdrowego i urozmaiconego żywienia. Tym, których nie przekonuje fotorelacja pozostaje przypomnieć, że podstawową misją szpitala jest leczyć, a drugorzędną karmić. Miejsce w którym znalazłem się pozytywnie mnie rozczarowało i odczarowało obraz wyjałowionych papek, aluminiowych sztućców, wyszczerbionych talerzy z niebieskim brzegiem i personelu pływającego w czepkach po śmierdzących przypalonym sosem korytarzach. Stawka żywieniowa ustalana jest dla każdej lecznicy indywidualnie, kwota przeznaczone na dzienne wyżywienie przypadająca na jednego pacjenta oscyluje w granicach 10 – 12 złotych. Prawie połowa to koszty przygotowania – reszta to wydatki na „wsad do kotła”, czyli zakup produktów. Jestem pacjentem specjalnej troski, któremu przydzielono dietę wątrobową – bardzo zdrową, cechuje ją niska zawartość tłuszczu, przewaga węglowodanów i białek, jest jednak dosyć czasochłonna w przygotowaniu. Serwowane dania wymagają gotowania na parze, w rękawie, lub duszenia. Nie ma mowy o smażeniu i większej ilości tłuszczu. Oto na moich oczach mają miejsce kuchenne rewolucje.

Poniedziałek, 23 marca

Nawet w izolacji poniedziałek to dzień żelaznych nerwów i walki z odrazą. Tubalny, wręcz gruźliczy kaszel nie zwiastował zza drzwi szpitalnej łazienki nic dobrego. Umyłem się, bynajmniej nie o świcie i kątem oka zauważyłem w pokoju obecność dwóch postaci. Pojawili się nowi pacjenci. Robert, lat 41 oraz Michał, lat 43. Pierwszy przechodzi standardowe, trzydniowe badanie diagnostyczne, z kolei drugi zostanie tutaj o wiele dłużej, stanowi osobliwy przypadek. Mężczyzna o wzroście około 180 cm waży blisko 105 kilogramów. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby masa była rozmieszczona proporcjonalnie. W jego sylwetce nie ma za grosz harmonii. Pajęcze nogi, spatyczałe kończyny górne, lekko żółtawe zabarwienie i zapadłe oblicze. Całe jestestwo skupia się w gigantycznym, opuchniętym brzuchu. Diagnoza: wodobrzusze. Inna nazwa tego okropnego schorzenia to puchlina brzuszna. Oznacza nadmierne gromadzenie się (więcej niż 500 ml) płynu surowiczego w jamie brzusznej. W pośpiechu lustruję treści mówiące o tym co powoduje tak straszliwy widok pacjenta. Wodobrzusze jest objawem choroby i proces jego powstawania zależy od tego, jakie schorzenie jest jego przyczyną. Najczęstszą (80 procent przypadków) przyczyną wodobrzusza jest marskość wątroby przebiegająca z nadciśnieniem w układzie wrotnym czyli z nadciśnieniem w naczyniach żylnych odprowadzających krew z wątroby.

Widok jest przejmujący, w dodatku pacjent cały czas natrętnie kaszle, co trwa cały boży dzień. Przypadkowo zostałem świadkiem jego oględzin. Lekarz przeprowadził badanie fizykalne, w czasie którego opukiwał brzuch. Stanowi ono wstęp do USG. W przypadku wodobrzusza charakterystyczne jest stłumienie odgłosu opukowego i objaw chełbotania – lekarz umieszcza wtedy lewą dłoń w dolnej części prawej połowy brzucha i uderza palcami prawej dłoni w lewą dolną część brzucha, w kierunku lewej ręki badającego. Gdy chory cierpi na wodobrzusze fala płynu uderza w ścianę prawej połowy brzucha i udziela się lewej ręce badającego.

Lekcja fizyki w warunkach szpitalnych zaliczona. W praktyce stan chorego zaznacza się w pokoju 101 obecnością plastikowego zbiornika na płyn, który okupuje jeden z kątów łazienki. Pojemność to blisko trzy litry. Wraz z każdą wizytą Michała zapełnia się do poziomu kolejnej podziałki. Mocz, nie mocz, kto wie czym jest brunatna ciesz wewnątrz „kanistra”. Robert obserwuje ten smutny obraz z obrzydzeniem, ja z niezdrową ciekawością, co najważniejsze, z łóżek po przeciwnej stronie sali chorych. Ecce homo, oto człowiek – na to co dzieje się z naszą powłoką zewnętrzną mamy nieraz nikły wpływ.

Wtorek, 24 marca

Dzisiejszy dzień to lekcja savoir – vivre’u, której nie powstydziłaby się nawet Jolanta Kwaśniewska. Z naszego opuchniętego pacjenta upuszczono ponad dwanaście litrów wody, dzięki czemu przybrał postać bardziej przypominającą humanoida, a nie prosię na kocich nóżkach. To najbardziej rewolucyjna i radykalna dieta z jaką się spotkałem. Niestety nie każdy może z niej skorzystać. Trzeba skrupulatnie, przez lata dogadzać swojej wątrobie, aby w końcu poddała się alkoholowi, diecie i lekom. Kiedy wejdzie w stadium marskości, pomaga jedynie spuszczanie nadmiaru płynów i bez mała garść 15 tabletek. Michał nie traci jednak nadziei i tryska optymizmem. Jutro stawi się na rozmowę z transplantologiem. Sądząc po aktualnym wyglądzie trudno będzie zdecydować, który organ jako pierwszy poddać przeszczepowi. Dzisiaj jednak smutki odeszły na bok. Michała dręczą potężne gazy. Nie pomaga wizyta na korytarzu, gdzie może wypalić papierosa ani nawet piwo skrzętnie skrywane pod szpitalnym łóżkiem. Na nocnym stoliku tuż obok łóżka stoi laptop na który zerka raz po raz śledząc panoramę, fakty lub wiadomości. Wczoraj obejrzał „50 Twarzy Greya”, kwitując film krótko – nic tam się nie dzieje. Wobec obeznania w każdej dziedzinie pacjenci pokoju 101 poczuli się bezradni.

Wracając do zagadnienia gazów. Oglądanie telewizji wymaga przyjęcia pozycji bocznej ustalonej, ta z kolei sprzyja perystaltyce jelit. Michał w ten sposób wystrzelił soczystą i smrodliwą salwę w stronę cierpiącego na boreliozę Jerzego. Ten poczuł się oburzony takim zachowaniem i zwrócił uwagę, aby Michał przewrócił się na drugi bok. Drugi jednak niewzruszony skwitował całą sytuację: czy to ważne w którą stronę mi się puściło? Przecież rozchodzi się po całym pokoju, po czym huknął jeszcze donośniej.

Minęły cztery godziny, księżyc zawisł nad zachodnim horyzontem. Jak żyć? Z prawej słychać miarowy szmer niczym z wadliwego inkubatora – to Robert. Dramat rozgrywa się po przeciwnej stronie sali chorych, trwa ostrzał artyleryjski i głośne chrapanie, na miarę bitwy pod Stalingradem. Amunicja skończyła się tuż przed trzecią nad ranem. Czas spać, za trzy godziny pobudka. Dobranoc wszystkim, apetycznych snów.

Środa, 25 marca

Kalejdoskop szczęścia wiruje, dzisiaj słowo na literę „b” – „b” jak borelioza. Jerzy ma 62 lata. Bez wątpienia jest najbardziej rozmowną osobą, którą spotkałem w tym roku. Gada jak najęty, bez opamiętania. Naziści mogliby wykorzystać te cenne umiejętności do zmiękczania rozmówców. O czym można rozmawiać przebywając 24 godziny w jednym pomieszczeniu? Na czoło wysuwa się lewarek zmiany biegów przy kierownicy nysy, bazar Różyckiego w Warszawie, gdzie kobiety w czepkach serwowały miseczki z flakami, kwiaty, a także sklepy: Natasza i Budapeszt, gdzie można było kupić towary deficytowe. Nie zabrakło oczywiście mitycznej meliny w Szopienicach, w której znalazł się blok silnika i drążek kierowniczy ze skradzionego, nieubezpieczonego poloneza Jerzego. Opowieści są okraszone bogatymi anegdotami z życia, pacjentowi nie jest obcy wielki świat. W 2005 roku odwiedził brata w Chicago, gdzie pracował jako budowlaniec. Niestety nie zabawił w Ameryce zbyt długo w związku z urazem kręgosłupa. Wrócił po ponad miesiącu do Polski zdegustowany krajem bezprawia, rozpusty, gangów, gwałtów i kidnappingu.

W tle przewija się borelioza, odsuwana, spychana na drugi plan. To lekcja medycyny na dziś. Przysłuchuję się krótkiemu wykładowi na temat schorzenia. Borelioza atakuje tkankę łączną, mięśniową i nerwową. Choroba rozwija się w ciągu 1–3 tygodni od ukąszenia. Może pojawić się tzw. rumień wędrujący – zaczerwienienie o średnicy od kilku do kilkunastu centymetrów, może być lekko wypukłe, ciepłe, bolesne przy dotyku. Typowy rumień po ukąszeniu kleszcza jest jaśniejszy od środka. Rumień wędrujący występuje w ok. 30 proc. przypadków boreliozy (u dzieci tylko w 10 proc.). W tej fazie mogą pojawić się objawy grypopodobne. Jeśli nie zostaną podane antybiotyki, borelioza przechodzi w fazę rozsianą. W ciągu 2 tygodni do kilku miesięcy pojawiają się objawy wtórne. Może to być zapalenie stawów, zaburzenia neurologiczne i kardiologiczne. Po roku od zakażenia borelioza przechodzi w postać przewlekłą. Lista objawów tej fazy jest długa. Pojawia się gorączka, dreszcze, bóle głowy, gardła, stawów, tiki mięśni, sztywność stawów. Chory może potrójnie widzieć, mieć paraliż mięśni twarzy, zawroty głowy, problemy z mówieniem, orientacją przestrzenną. Boreliozę leczy się antybiotykami. U niektórych chorych leczenie boreliozy trwa półtora roku, a u innych zaledwie kilka tygodni. Skąd ta różnica? Powodem nie jest postać boreliozy, ale fakt, ile czasu trwa choroba, nim została postawiona prawidłowa diagnoza. Borelioza jest stosunkowo młodą jednostką chorobową, nie została jeszcze do końca poznana. Często chorego od lat borykającego się z boreliozą (zaleczoną lub wcale niezdiagnozowaną) wysyła się do psychiatry (niekiedy zdarza się, że ten specjalista wykrywa prawdziwą przyczynę cierpień – boreliozę). W najlepszym razie pacjent słyszy, że jest hipochondrykiem, ma urojenia. Tacy chorzy znajdują ratunek u lekarzy specjalizujących się w boreliozie, bo… sami wcześniej doświadczyli tej choroby i na sobie wypróbowali terapię. Taki ot urok diagnozy medycznej. Żeby chorować, trzeba mieć końskie zdrowie. Dobrej nocy, w pełni sił.

Czwartek, 26 marca

Jeżeli wszystko przebiega zgodnie z planem i nie pojawiają się jakiekolwiek znaki zwiastujące problemy coś musi się wydarzyć. Wczorajszego wieczoru wenflon zaczął usilnie dawać o sobie znać. Żyła w której spoczywała od 13 dni igła pulsowała, sprawiając ból i wrażenie, że lada chwila rozsadzi rękę. Z pomocą przyszła pani pielęgniarka. Wyjęła długi na kilka centymetrów wlew, zdezynfekowała ranę i posmarowała specyfikiem przeciwko opuchliźnie i zakażeniom. Daremny trud. Nocą przegub łokciowy zesztywniał, a ból pozostał. Rano czekały na mnie jeszcze większe atrakcje, usunięty wenflon należało zastąpić nowym na drugiej ręce. Pierwsze podejście nie przyniosło rezultatu. Igła utknęła wewnątrz żyły i nie pozwalała się przesunąć. Panika i obrzydliwy widok, gdy napięta skóra unosi się miarowo wraz z osadzonym pod nią ostrzem. Druga próba zakładała osadzenie wlewu w przegubie. Niestety mało wydatne żyły, w moim przypadku, o poranku jeszcze trudniej zauważyć. Niskie ciśnienie nie ułatwiło zadania. Pudło po raz drugi. Za trzecim razem wenflon osiadł precyzyjnie w zaplanowanym miejscu, jednak wtedy pojawiło się znajome uczucie ciepła i mroczki przed oczami. Wydawało się, że wszystko wróciło do normy, jednak już około południa temperatura zaczęła rosnąć. Popołudniu gorączka sięgnęła blisko 38 stopni. Kolejna kroplówka z solą fizjologiczną i środkiem przeciwgorączkowym zaczęła miarowo ściekać do mojego wnętrza. Stan uległ chwilowej poprawie. Pod wieczór czeka jeszcze zastrzyk z heparyny, który ma powstrzymać ewentualny rozwój zapalenia. Świat leków, igieł, wenflonów i wlewów uświadamia jak wiele rzeczy w człowieku potrafi boleć. Konkluzja na dziś: trzeba mieć końskie zdrowie, żeby chorować i wprawne oko, żyła nie ma szerokości kolana Wisły w Krakowie.

Piątek, 27 marca

Dzisiejszy wieczór przebiega w atmosferze wzajemnego zrozumienia. Pacjenci przymykają oko na utleniające się z hukiem gazy z najgłębszych zakamarków trzewi Michała. Rozmowy dotyczą  produkcji kartonowych opakowań, hodowli pieczarek, wyrobu trumien, a także cygańskich pochówków i wesel. Każdy człowiek to tocząca się nieustannie historia. Moje samopoczucie skutecznie poprawiają przebiegające w szampańskiej atmosferze gawędy, mimo, iż zapalenie żyły daje o sobie znać. Gorączka skacze, w regularnych interwałach – od 37 do 38,5 stopnia. We wtorek być może nastąpi dzień wypisu ze szpitala, tymczasem pozostaje słuchać epickich opowieści Michała o jego pobycie w szpitalu. Wodobrzusze i marskość wątroby sprowadza go już po raz szósty do szpitala. Dzisiejszy wieczór zamyka wątek 80 – letniego pacjenta, który swoje ostatnie dni spędził na tym samym łóżku co ja.

– Alek, patrz jaki fajny gość to był, wieczorem kazał sobie mówić po imieniu, a rano już Heńka w worku wywieźli. Tobie już ta gorączka zeszła?

– Nie

– To dobrze, bo wiesz, pod koniec człowiekowi zawsze się poprawia.

Niedziela, 29 marca

Poprzedni weekend należał do wyjątkowo spokojnych. Wraz z pojawieniem się w ubiegły poniedziałek nowego współlokatora świat zawirował i jeśli oszalał to w pokoju 101 znalazło się jego centrum zarządzania. Pacjent z wirusowym przewlekłym zapaleniem wątroby typu B, wodobrzuszem i marskością wątroby z 17. stopniem w 18. stopniowej skali jej zwłóknienia, codziennie zasila zawartość swojego nocnego stolika w baterię piw. W sobotę, od godziny szóstej do trzynastej udało mu się wypić cztery. Dostarcza je typek spod ciemnej gwiazdy, kolega Marek. Pojawia się o różnych godzinach z plastikową reklamówką, z której puszki wędrują do rozmaitych skrytek.

Wczorajszego wieczoru podczas obchodu pielęgniarka zdecydowała się nie ignorować panującego w kącie pokoju szpitalnego odoru strawionego alkoholu i zareagowała słownym upomnieniem. Na niewiele zdały się te zabiegi. Przy budynku szpitala leżą dwie puste puszki po warce i zaśmiecają trawnik. Wyznaczają zmianę czasu z zimowego na letni, znalazły się za oknem w niedzielę, około trzeciej nad ranem. Jedna z pielęgniarek okazała się bardzo uczynną kobietą. Tuż po obiedzie wymieniła brudną pościel i przez przypadek natknęła się na sześć puszek po piwie. Wiedzę na ten temat zachowała dla siebie, jednak miałem okazję wysłuchać obfitego monologu na temat wpływu alkoholu na marską wątrobę, na której transplantację czeka chory.

Zabieg, jeżeli konsylium lekarskie wyrazi zgodę odbędzie się w czerwcu. Jest to gra o życie, w której pojawiają się elementy koła fortuny. W przypadku tak ciężkiej operacji komplikacje częstokroć są wpisane w scenariusz powrotu do życia, bo trudno mówić o pełni zdrowia. Proces przygotowania do przeszczepu to ścisła współpraca pacjenta i zespołu lekarzy, zaś to, co obserwuję od ponad tygodnia jest chyba najlepszą tragikomedią, którą widziałem w swoim życiu. Papieros w regularnym takcie godzinnym, wypalony ostatnim tchem, piwo w rytmie dwugodzinnym, wlane do gardła spatyczałą kończyną. Michał, aby się nie przewrócić podtrzymuje się ścian i oparcia łóżka – jednak z nałogów, ba, nawet z ich ograniczenia nie rezygnuje. Konkluzja na dziś – żeby zejść z tego świata naprawdę należy się do tej czynności przyłożyć. Chociaż paradoksalnie najłatwiej jest umrzeć, trzeba się mocno postarać, aby to uczynić. Krzepiąca wiadomość dla wszystkich, którzy żyją „pełnią życia”.

Poniedziałek, 30 marca

Około siódmej pokój 101 odwiedza ksiądz z posługą. Michał rozpoczął ranek od pytania skierowanego do duchownego:

– Może mi ksiądz powiedzieć jak to jest z tym indeksem świętych? Mamy mówić święty Karol Wojtyła czy święty Jan Paweł II? Zdziwienie było tak duże, a pytanie tak nieoczekiwane, iż na odpowiedź będziemy musieli zaczekać aż do jutrzejszej wizyty.

Po niefortunnym poranku nastał dzień rozmów o uboju drobiu, bydła rogatego, świń oraz edukacji wczesnoszkolnej. Miałem kilka chwil prywatności i ciszy, gdy odsysano kolejne pięć litrów płynu z nabrzmiałego brzucha Michała. On sam ocenia dzisiejsze samopoczucie na osiem w skali do dziesięciu, jutro wraca do domu. Z nami nie jest tak kolorowo. Pacjent z łóżka obok zostaje jeden dzień dłużej, na badania kwalifikujące do ewentualnej transplantacji wątroby, z kolei moje wcześniejsze opuszczenie murów szpitala stoi pod znakiem zapytania. Wyniki znacznie się poprawiły, jednak wciąż oscylują powyżej górnej granicy normy. Lekarz prowadzący skończył dzisiaj pracę wcześniej, więc o rezultacie badania dowiedziałem się od doktor dyżurnej.

Powróćmy do dialogów Michała.

– Teraz te baby nic nie potrafią zrobić i na niczym się nie znają. Najgłupsze w zawodówce zawsze były fryzjerki, nasza nauczycielka wrzeszczała, że mogą robić fryzury na onkologii. W gastronomiku towarzystwo zdarzało się bardziej ogarnięte. Pamiętam jak z Maryśką za jedną szychtę na praktykach umieliśmy rozebrać dwie półtusze z wieprza. Teraz oni nie wiedzą, gdzie świnia ma ryj, a gdzie ogon. W kwestii edukacji wczesnoszkolnej zdanie chorego również jest jednoznaczne. Teraz dzieci nie są tak dobrze wychowane jak my, te małe kurwy są strasznie złośliwe.

Kryształową przemowę przerwała wizyta pielęgniarki, która swym stałym zwyczajem zmierzyła temperaturę, celując pistoletem w środek czoła. Dzisiaj rano pomyliła rubryki w karcie gorączkowej, co skutkowało podniesieniem temperatury z prawidłowych 36,6 do 37,6 stopnia. Podczas wieczornej zmiany personel popełnił podobny błąd i okazało się, że mimo dobrego samopoczucia obficie gorączkuję – temperatura w rubryce karty wskazywała 38 stopni, potrzebna była korekta całej kolumny.

Za oknem leje, wieje i jest haniebnie zimno. Wiosna ma listopadowe oblicze, prognozy długoterminowe  nie zapowiadają poprawy tego stanu. Święta Wielkanocne nie rozpieszczą nas. Tyle złych wiadomości na dziś, pozostają jeszcze te dobre. Michałowi udało się z pomocą pielęgniarki zakleić taśmą klejącą i gazikiem przepuklinę pępkową i schować ją w jamie brzusznej. Wymagało to spuszczenia kolejnych pięciu litrów płynu z wodobrzusza. Kończąc opowieść o zabiegu pochwalił się triumfalnie rezultatem – patrz pępek wreszcie nie wypada i jest nadzieja że pozostanie na swoim miejscu. Zaiste to niezaprzeczalny fakt – nadzieja umiera ostatnia i z tą myślą żegnam się z Wami życząc apetycznych snów.

Wtorek, 31 marca

Prognoza dotycząca badań medycznych sprawdziła się. Przede mną kolejne dni pobytu w szpitalu, wyniki ulegają poprawie, jednak do wartości zapewniających bezpieczeństwo poza pokojem 101 brakuje jeszcze kilka długości. Po ponad trzech tygodniach pobytu w szpitalnym łóżku lekarz prowadząca zwiastuje, że opuszczę je w Wielki Piątek. Nie sposób protestować, pozostaje czekać i w spokoju powracać do sił. W sali chorych nastał spokój, cisza i porządek. Michał wrócił do domu, jednak jego duch wciąż krąży pośród nas. Od południa wykonał dwa telefony – jeden dotyczył soku z czarnej porzeczki, który miałem przygarnąć. Nie otwartym kartonikiem zainteresował się jednak wcześniej personel szpitala, nie zdążyłem przejąć spadku. Kolejne połączenie związane było z wyprawą do lidla, która zakończyła się upadkiem ze schodów. Michał poza granicami szpitala stanowi sam dla siebie spore zagrożenie. Życząc mu zdrowia przestrzegłem go przed samotnymi wyprawami na przedświąteczne zakupy. Można je przypłacić upływem gotówki, a co najgorsze utratą zdrowia lub życia.

W sąsiednich pokojach pojawili się nowi rezydenci. Drzwi sali 103 zdobi kartka z informacją, że wstęp ma tylko personel w maskach, co ciekawe drzwi pozostają szeroko otwarte. Zauważyłem, że kilka razy w ciągu dnia po podłodze tarzał się około trzydziestoletni pacjent dostarczony do szpitala ambulansem w asyście wozu policyjnego. Nieco wychudłe i wytatuowane ciało jest dowodem bujnego trybu życia. Po blisko dobie ocknął się i nerwowym kaszlem zaznaczył swoją obecność. Rynek śląskich dilerów substancji psychoaktywnych najwyraźniej zszedł na psy. Młody człowiek chciał nie wadząc nikomu przyzwoicie przyćpać, a w efekcie obudził się przywiązany pasami do szpitalnego łóżka. Skandal i sromota, jak można sprzedać komuś taki bubel?

Środa, 1 kwietnia

Prima aprilis, dzień jak co dzień, mija bez fajerwerków. W pokoju 101 pojawił się nowy pacjent. 20 – letni Krystian od urodzenia cierpi na WZW typu B. Odwiedza szpital, aby sprawdzić poziom wiremii. W swoim krótkim życiu już wiele razy odwiedzał szpital, zdaje się być wyjątkowym pechowcem jeśli chodzi o przypadłości zdrowotne.

Ponad rok temu poślizgnął się na zamarzniętej kałuży i uderzył głową o asfalt. Młody, trzeźwy człowiek znalazł się tuż po wypadku na szpitalnym oddziale ratunkowym, a później na oddziale intensywnej terapii, gdzie przeszedł trepanację czaszki. Kości głowy zostały nawiercone w dwóch miejscach aby nie doszło do obrzęku mózgu i uszkodzenia tkanek. Nadmiar płynu sączył się przez dwie rurki i spływał do woreczka. Tomografie, nauka chodzenia i pole widzenia przechylone o 30% złożyły się na ten smutny obraz mozolnego powrotu do zdrowia. Cały proces trwał ponad cztery miesiące. Krystian wspomina, że wyszedł ze szpitala w piątek, tuż przed zeszłoroczną maturą. Egzaminu dojrzałości nie był w stanie zdać. Na języku polskim poczuł się źle, nie potrafił zebrać myśli i wyszedł z sali po kilkudziesięciu minutach. Dzisiaj odwiedzili go rodzice, którzy, co było zauważalne, bardzo troszczą się o swoje dziecko, to z kolei naprawdę wymaga tej szczególnej troski.

Procesy zachodzące w mózgu, morfologia, biochemia wątroby, wszelkie niepokojące zmiany w zachowaniu i samopoczuciu wymagają natychmiastowej reakcji, kontroli i opieki lekarskiej. Patrząc na Krystiana nietrudno zgadnąć, że ten młody człowiek wiele wycierpiał. Jest nad wyraz poważny, nieco zamknięty w sobie, woli słuchać niż uczestniczyć w rozmowie, wie, że jego młodość znacznie różni się od tej, którą życie oferuje jego rówieśnikom. Na pytanie czy nie jest mu żal tylu dni spędzonych w szpitalu odpowiada rezolutnie: żeby stanąć na nogi najpierw trzeba się potknąć, albo przewrócić. Mam nadzieję, że nauczy się wreszcie chodzić pewnie na własnych nogach.

Czwartek, 2 kwietnia

Kolejny śnieg tej wiosny, nie był jaki, anielski, z nieba sypie się wata cukrowa, obfite płatki oblepiają wszystko – począwszy od kurtek, parasoli, trawników, samochodów, autobusów, na parapetach i latarniach skończywszy. Nikczemna i zuchwała aura nie podarowała nikomu. W takich okolicznościach przyrody przebywanie w zamknięciu ma swoje dobre strony. Jest ciepło, sucho, coraz ciszej, zaczyna zionąć przedświąteczną pustką. Potok pacjentów składa się z tych, którzy opuszczają szpital. Zdarzają się oczywiście nagłe przypadki przyjęć, ale stanowią znakomitą mniejszość. Terapia stanęła w miejscu. Jutro o szóstej sądny pobór krwi, szczegółowa morfologia. Od jej wyników będzie zależeć czy śniadanie wielkanocne zjem przy rodzinnym stole czy też trafi do mnie w formie cateringu. Nie ma mechanizmu sprężynowego, korbki lub dopalacza za pomocą którego można przyśpieszyć proces zdrowienia i próby doprowadzenia markerów wątrobowych do stabilnego poziomu, zwłaszcza jeśli początkowe wartości sięgały czubka góry Fuji. Dziwny stan – Święta Wielkanocne poza domem, w szpitalu, samemu w czteroosobowej sali chorych. Wydawać by się mogło, że takie położenie nastręcza patologicznych myśli i generuje podły nastrój – nic bardziej mylnego. Wizja nietradycyjnych świąt, oderwanych od rzeczywistości, znakomicie służy obserwacji ludzkich zachowań i swoistemu rachunkowi sumienia. Ważne, by znaleźć się w odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie, poznać właściwych ludzi i umieć wyciągnąć wnioski z życiowej lekcji. Dzisiaj 2 kwietnia, to zdanie zostało napisane o 21.37, symbolicznej godzinie. Minęła dekada, a portale internetowe w zasadzie milczą o jednym z największych wydarzeń medialnych w dziejach. Roi się od reklam białej kiełbasy, szynek, mazurków i bab. Może to znak czasu i obraz społeczeństwa, które zatrzymało się gdzieś w kolejce po ulotne dobro?

Piątek, 3 kwietnia

„Kitrasi się, stoi w miejscu, trzeba zmodyfikować leczenie. Wyniki zatrzymały się na etapie zdjęcia wenflonu, gdzieś w połowie drogi do medycznej normy. Słowa doktor sprawującej opiekę nad mym zdrowiem  rozwiały nadzieje związane ze świętami spędzonymi w domu. Pozostaje uwierzyć, że szpital to również dom, co prawda o charakterze przejściowym  i z rotacją gości porównywalną do wiejskiego wesela, ale jednak dom – pełen uśmiechniętych ludzi, którzy także boleją nad mym przydługim pobytem i złośliwością rezultatów morfologii i biochemii.

W pokoju 101 pojawił się nowy pacjent. W obliczu samotnych chwil spędzonych ze wzrokiem wlepionym w sufit towarzystwo jest bardzo pożądane. Ryszard, lat 65. Przykład człowieka, naukowca, który wraz z wiekiem nabywa pięknego umysłu i magnetyzmu wiedzy, która mnie onieśmiela. Podmiot, orzeczenie, dopełnienie – bez zbędnych ozdobników. Logiczne, treściwe zdania, profesorska rutyna w swobodzie wyrażania opinii. Rozmawiamy o polityce, sztuce, muzyce, problemie niedofinansowania polskiej nauki. Dzisiejszy wieczór uświadamia mi, że sztucznie budujemy pojęcie bariery pokoleniowej. Mury i granice poznania tworzy jedynie ciasny światopogląd, jeżeli zaś uda się wspiąć na palce, ponad jego czubek, można sporo zobaczyć. Tyle na dziś. Znakomita rozmowa i wypływające z niej refleksje. Kończy się Wielki Piątek.

Sobota, 4 kwietnia 2015

Cisza Wielkiej Soboty to czas oczekiwania, zwiastuje wielką radość. Każdej wiosny przeżywamy te chwile w inny sposób. Pamiętam doskonale, że w ubiegłym roku ta wyjątkowa sobota była pełna skrajnych emocji.

Ciepły, błogi i słoneczny dzień ciążył ku popołudniu. Wspaniałe chwile, kiedy można było beztrosko rozpalić ognisko, pośmigać na rowerze, przyglądać się płynącym po niebie chmurom i snuć wakacyjne plany, które dla mnie zawsze wiązały się z miesiącami planowania. Dźwiękom wiosny towarzyszył zapach budzącej się gwałtownie przyrody. Tuż obok zawsze znajdował się człowiek, którego od roku brak. O pewnych ludziach zawsze będę myślał jakby stali tuż tuż i ściskali mocno, pewne momenty pamięta się jak najlepsze klatki na taśmie kiepskiego filmu.

Ubiegłoroczne święta zakończyły się smutnym epilogiem, jednak życie pokazało, że deficyty w jednej jego sferze, obfitują nadwyżką w pozostałych. Wiele się wydarzyło. Miejsca, ludzie i zdarzenia, ogrom postaci, związków przyczynowo-skutkowych, pogoni za przeszłością, które pośrednio wpłynęły na moje aktualne położenie. Te mary i dobre duchy pojawiały się i znikały, uświadamiając, że niektóre wartości były, są i pozostaną niezmienne.

Wielkanoc to czas, kiedy zbiegamy się w swój początek, korzystamy z bezczasu, kiedy trwa coroczny przegląd pamięci i podsumowań. Zabrzmi  pretensjonalnie i powieje frazesem, ale sądzę, że człowiekiem żądzą  trzy stany emocjonalne i duchowe: wiara, nadzieja i miłość. Dopełniają się wzajemnie i przypominają o starej zasadzie naczyń połączonych. Brak równowagi wewnętrznej sprawia, że jeszcze usilniej do niej dążymy. Kiedy moja zainfekowana żyła zaczęła doskwierać i boleć, gwałtownie podniosła się temperatura ciała. Gorączka nie jest oznaką choroby a walki z nią. Analogię można odnaleźć w wieściach o chorobie czy rozstaniu. Zazwyczaj tym stanom towarzyszy usilne szukanie substytutów, dowolnego typu: zdrowia, radości, euforii, skutecznych złodziei czasu. Prawda jest jednak znakomicie odmienna, odległa od tych działań.

Wyroki i płynące z nich wnioski należy przyjmować z pokorą, mieć szeroko otwarte oczy oraz wytężony słuch. Każda nowa nadzieja puka do drzwi cicho i niepozornie. Z okazji zbliżających się Świąt pozostaje życzyć sobie, aby nigdy nie opuścił nas piąty zmysł odpowiedzialny za prawidłowe wybory oraz wiara, nadzieja i miłość – koła napędowe ludzkości.

Niedziela, 5 kwietnia

Obudziły mnie dzwony zwiastujące radosną nowinę. Atmosfera Wielkanocy udzieliła się każdemu w szpitalu. Śniadanie obfitowało w świąteczne akcenty, a personel kończący nocną zmianę odwiedził każdego z pacjentów życząc radosnych chwil, tutaj, właśnie tutaj, w tymczasowym domu. Kawałek babki piaskowej, poranny dodatek, stał się preludium do obiadu.

Kotlet schabowy w panierce, niecodzienna góra ziemniaków i gotowane buraczki. Zestaw nadobowiązkowy, wyraz magicznej polskiej uczty i dobrej woli pielęgniarki. Wątroby niestety nie można oszukać, tak jak upierdliwego krytyka teatralnego, który towarzyszy każdemu z pokarmowych spektakli. Z niedowierzaniem głośno i stanowczo organ zaprotestował.

Wiosna przyjdzie i tak, a wraz z nią biwaki, grille i kiełbaski, jednak w tej chwili kilkaset reakcji chemicznych w których bierze udział wątroba okazało się daremną i ciężką pracą. Pozwijany niczym larwa w kokonie przeleżałem popołudnie w łóżku. Problem rozwiązała tajemnicza mikstura pigułek. Jedne miały powstrzymać pewne procesy, inne przyspieszyć.

O 19.30 dodryfowałem do oddziałowej lodówki, gdzie w kącie, na drugiej półce czekała na mnie rybka. Nie byle jaka: domowa, zacna, pieczona w rękawie, pełna aromatów: w jałowej przestrzeni korytarza, w obliczu braku zapachów i smaków wzbudzała zazdrość pacjentów. Po raz pierwszy od blisko miesiąca tak wyraźnie zaznaczono granicę pomiędzy pojęciem szpitalny a domowy. „Prawie” czyni wielką różnicę.

Poniedziałek, 6 kwietnia

Pytania rodzą odpowiedzi, które często przychodzą w najmniej spodziewanej chwili. Odwiedziny rodziców są okazją do poplotkowania z personelem, wyraźnie znudzonym świątecznym dyżurem. Pula tematów związanych z mazurkami, babami, pogodą i świąteczną ramówką szybko się wyczerpała i zeszliśmy na pułap paramedyczny.

W ubiegłym tygodniu głośna stała się sprawa pacjentki jednego ze szpitali, gdzie anestezjolog źle dobrał dawkę środka znieczulającego. W efekcie półświadomą kobietę poddano operacji podczas której przyjmowała wszystkie bodźce – nie była w stanie poruszyć się, jednak w pełni odczuwała rozdzierający ból i kodowała rozmowy lekarzy. Wiecie – zdarza się, że pacjent wędruje o wiele dalej, podsumowała krągła pielęgniarka z popołudniowej zmiany. Oparła się o ścianę i nie bez emocji zaczęła nieproszona snuć opowieść.

– Moja koleżanka przeżyła trzy razy śmierć kliniczną. Pracuje w służbie zdrowia, też jest pielęgniarką, boję się wspólnych dyżurów – przyjdzie taki dzień, gdy nie będę wiedziała co robić.  Kiedyś poprosiła mnie, że kiedy nadejdzie kolejny atak pod żadnym pozorem nie mam jej ratować życia. Popatrzyłam jak na idiotkę i zapomniałam o sprawie. No i stało się. Lekarze operowali ją kilka godzin. To był tętniak, dawka anestetyku dobrana prawidłowo, żadnych bodźców nie widziałam, ruchu gałek ocznych, była dobrze uśpiona, operacja nie zakończyła się jednak o czasie, doszło do zatrzymania akcji serca, defibrylator, przerwa w dopływie tlenu do mózgu, coś poszło nie tak, spadek ciśnienia – sami rozumiecie. Krysia po jakimś czasie doszła do siebie, wróciła do pracy. Jeszcze nikt  nie spuścił mi takiego łomotu, jak ona po mnie krzyczała.

Zamiast wdzięczności usłyszałam, że nie dotrzymuję słowa, przecież miałam jej nie ratować. Dokładnie wiedziała kto znajdował się w sali operacyjnej, o czym rozmawiali lekarze, o płaskiej linii, o tym, że zaczęłam płakać, pogubiłam się i musiałam wyjść, przy lekarzu wyszłam na kretynkę. Opowiedziała o szczegółach, kolorach, ułożeniu sprzętu – jakby tam była. Po blisko roku przyznała, że jest coś więcej i wyjaśniła dlaczego nie chciała reanimacji  Powrót stamtąd powoduje niewyobrażalny ból, nie tyle fizyczny, co psychiczny, a może każdy na równi. To jest tak ogromne cierpienie, że człowiek ma za złe wszystkim, którzy na siłę chcą go ściągnąć z powrotem. Nie ma się co śmiać, podobno tak jest.

Z szeroko otwartymi oczami czekaliśmy na finał opowieści.

– Do emerytury pozostało nam jeszcze kilka lat, na przedwczesną Krysia nie ma co liczyć, podobnie jak ja. Trzydzieści pięć lat w pracy to wypalenie, czasem zły dzień, zmierzły pacjent, różnie bywa. Siedzimy, jak na tych szpilkach i modlimy się żeby nic się nie stało – szczególnie na naszym dyżurze, dzisiaj drugi dzień świąt – obżartych brzuchów, żeby był spokojny. Czekamy na wieczór, tymczasem już prawie piąta, czas rozdać kolację, lekarstwa, wracamy do zajęć.

Wtorek, 7 kwietnia

Wiosna. Za oknem do życia wraca świat pełen kolorów, kontekstów i zapachów. Jest wciąż bardzo nieśmiały, zima ustępuje, ale jest jeszcze bardzo pewna siebie, odchodzi z godnością ociężałego monarchy, zatrzaśnie za sobą drzwi podobno już w najbliższą sobotę. Ja nadal tkwię w oczekiwaniu na badania i ich wyniki. Polubiłem patrzeć przez okno – taka obserwacja ma w sobie coś mistycznego, a może jest charakterystyczna dla kultury w której się wychowałem, w której spozieranie „bez łokno” stało się nieodłącznym elementem śląskiego krajobrazu.

            Okno. Kilkadziesiąt metrów dalej małe, rozbrykane dziecko rwie do przodu, chce wyjść poza jego ramy, wyskoczyć i dotknąć  świat wszystkimi zmysłami. Dla starych, schorowanych ludzi okno to jedyna forma kontaktu z rzeczywistością. Kilka tygodni temu przechodziłem wzdłuż fasady Domu Opieki w Cieszynie. Zaskoczyła mnie mnogość oczu wpatrzonych w pustkę ulicy, na której wiatr wprawiał w ruch powykręcane mrozem kikuty drzew, jedyny substytut życia w tym bezbarwnym krajobrazie. Wyraźnym dowodem na tlącą się, jałową egzystencję wydały się rytmicznie podnoszone i opuszczane na blaty stolików kubki z parująca herbatą.

Niedaleko tego miejsca, dla kontrastu, znajdowało się przedszkole. W oknach zawisły kolorowe wycinanki. Dzieci niczym postacie na barokowych obrazach skrzyły się żywymi barwami – zdawały się wyciągać dłonie z rzeczywistości zakutej w przestrzeń blejtramu. Gdzieś w tle, w głębi parku przechadzają się starcy; błękitne, odziane w przygaszone barwy, majestatyczne figury. Zapadają się w przestrzeń i pozostają w sobie nakazanej wiekiem pozie. Wszyscy są świadkami wiosny, która daję Wam słowo przyjdzie i tak!

Środa, 8 kwietnia

Prawdopodobieństwo trafienia szóstki w totolotka jest porównywalne do defekacji gołębia w naparstek umieszczony na boisku piłkarskim – przynajmniej tak głosi teoria. Podobnie sprawa ma się z awarią systemu informatycznego w szpitalu zakaźnym, takie zdarzenie nie miało miejsca w ostatnich latach. Laboratorium przesyła dobowo wyniki setek badań krwi do centralnego systemu, gdzie jestem zewidencjonowany dzięki opasce na nadgarstku zawierającej kod kreskowy. Lekarz pobiera gotowy wydruk z rezultatem badań.

Nakłucie tuż po 6 rano okazało się zbędne, można było wykonać je następnego dnia, jednak żeby atrakcji stało się zadość podczas wymiany wenflonu pękła żyła – lód i okłady uratowały mnie przed widmem gigantycznego siniaka, ale możliwości jego zainstalowania drastycznie się skurczyły. Zewnętrzna strona nadgarstka prawej dłoni to jedyne pole manewru, kręta żyła, dwa podejścia do nakłucia, znajome uczucie rozpychania tkanek – tym razem obyło się bez katastrofy,  igła będzie tkwić twardo aż do następnego zapalenia, można podłączyć kolejną kroplówkę.

Dziarski dzień upłynął na oczekiwaniu. Jest ciepły wieczór, dalej nie można odczytać na jakim etapie leczenia jesteśmy: postępu, regresu czy też stagnacji? Pielęgniarki usypiają w przegrzanej dyżurce, lekarz skrywa swe oblicze przed pacjentami, a ja rozpoczynam trzecią stronę zapisu pobytu na karcie gorączkowej. Miesiąc tuż tuż, za rogiem. Konkretne rozwiązania przyniesie dopiero następny poranek.

Mamy wieczór, właściwie młodą noc. Na zegarze już 23.40, pacjent z sąsiedniego łóżka wyszedł o 19.30, na chwilę, spotkać się z kolegą, wypić jedno piwo. Przywilejem „trzydniowców”,  którzy w pierwszej dobie pobytu przejdą wszystkie badania jest możliwość opuszczenia szpitala w celu zrobienia zakupów, w odróżnieniu ode mnie, który siedzi przygwożdżony wśród czterech ścian.

O 23.30 w dyżurce pielęgniarek słychać napastliwy dźwięk telefonu. Dzwonią ochroniarze z budki strażniczej. Zadowolony, zdrowo podchmielony pacjent próbuje wejść na teren szpitala. Mają obowiązek go wpuścić, łóżko obok jest zaścielone, laptop niedomknięty. Pielęgniarki kwitują zdarzenie krótko – najpierw zesrał się dziadek w 109, narobił po same uszy, a teraz jakiś ożerok, policjant ponoć, jeszcze pierdoli, że jest „monter” i autem tyż po gorzole jeździ. Rzeczony pacjent w sposób mało elegancki otwiera z hukiem drzwi, przetacza się przez pół pokoju, po czym trafia do łazienki, gdzie kręci kolejne piruety. Grzmot o ziemię, cisza. Po kilkunastu sekundach oczekiwania zza drzwi dobywa się nieśmiały dźwięk. Seweryn żyje, można pisać dalej, póki jestem w centrum wydarzeń, a akcja nie podupadła. Finał alkoholowej eskapady kończy się na sąsiednim łóżku. Prawdopodobieństwo, że w szpitalu, na oddziale hepatologii, tuż obok, pijany pacjent będzie chrapał zionąc w moją stronę trawionym piwem lub wódką jest chyba równy kontaktowi w najbliższej godzinie z obcą cywilizacją. Jest 23.58. Dzisiejszym dniem rządził rachunek nieprawdopodobieństwa. Dobranoc!

Czwartek, 9 kwietnia

Zazdroszczę ludziom , którym brak życiowej passy los rekompensuje szczęśliwymi zbiegami okoliczności. Nie dość, że takowe ujawniają się w mym przypadku bardzo rzadko, to co więcej, z reguły prowadzą do katastrofy. Dzisiaj zahaczyłem wenflonem o rąbek kołdry, zabolało siermiężnie. Rozbiłem mój ulubiony i jedyny szpitalny kubek, a cała pościel została umorusana kisielem wiśniowym – obraz groteskowy i tragikomiczny. Jakkolwiek, dość nihilizmu na dziś – wyniki ulegają poprawie, powoli, ale konsekwentnie. Również kwietniowe słońce nabiera sił. Dzisiaj po blisko godzinnej ekspozycji przypaliło moje posępne oblicze. W pokoju 101 pojawiło się dwóch nowych pacjentów. „Trzydniowe”, bardzo rozmowne i kontaktowe przypadki, wiele wątków i spostrzeżeń. W mojej skrzynce pocztowej podobno wylądowało zawiadomienie z sanepidu. Osobiście lub telefonicznie muszę złożyć wyjaśnienia dotyczące mego zachorowania.

Sobota, 10 kwietnia 2010, Warszawa

Jest przed północą. Schodzę do metra, ktoś za mną idzie. Boję się – właściwie to wypadkowa głupoty, przestrachu i napędzającej tę głupotę adrenaliny – trudny do opisania stan. Jestem bardzo nierozważny w pogoni za szczęściem, a może rozumem. Trudno. Nosi mnie i unosi, na skrzydłach piątkowej euforii i stanu pozornej weekendowej wolności. Nie czas na rozsądek, nie dziś. Jutro sobota, zatem błogostan trzeźwiejącej Warszawy.

(…) To miejsce jest żenujące, tak samo jak moja obecność tutaj. Stoję w kolejce do knajpy o wątpliwej reputacji. Trzeźwy ale z wizją powrotu na czworakach. Komórka komunikuje – battery is low. Za czym kolejka ta stoi? Za przygodą. Za czym ja w niej stoję? Zastanawiam się. Świat jest chyba tak skonstruowany, że każdemu przypisane jest w nim pewne miejsce w danym czasie. Czy to znaczy, że ja mam stać tuż za tym facetem, który wygląda jakby mu diabli na twarzy groch młócili, za tą panną w tym abażurze miast sukienki? Absurd nakazuje się przeżegnać przed wejściem, zdjąć wierzchnie odzienie i pewnym krokiem ruszyć w stronę baru.

Idiotyczna koszulka – informuje lustro. Everywhere is playground, iskrzy się w odbiciu napis – ukośny, na białym tle. Alek, kołacze się w mej głowie, nie potrafisz się ubrać nawet w dziejowych momentach. Piwo. Jedno, drugie, trzecie. Chryste Panie skąd ta panienka wzięła te cycki?

Z takim biustem widzę Cię w TV – zagaduję. Kreśląc wspaniałości zawodu aktorki drugoplanowej w serialu prywatnej stacji przesuwam się w stronę parkietu. Przaśna interlokutorka okazuje się być miłą osobą. Jest 1.45, 10 kwietnia 2010 roku. Za kilka godzin nastąpi najtragiczniejsza katastrofa w historii Polski.

                                                                       ***

Mijają kolejne lata od pamiętnego poranka, 10 kwietnia 2010 roku. Czas zaciera straszliwy obraz niezrozumiałego dla nikogo dziejowego spektaklu, niewyobrażalnej i przede wszystkim absurdalnej katastrofy na którą złożył się szereg, pomimo upływu lat, niewyjaśnionych przyczyn.

Pamiętam, że początek tamtego dnia nie był dla mnie łaskawy. Wróciłem nad ranem z wątpliwej imprezy okraszonej równie wątpliwym towarzystwem. Zasnąłem. Sen z czasem trzeźwiał i stał się wyrazisty. Wielka przestrzeń i cisza, później mętna, ciemna woda, przeglądając się w niej moje kształty stają się nierealne, sylwetka rozczłonkowana, gigantyczny huk i rozbłysk, miewam złe sny, zwłaszcza ostatnio. Budzę się. Jest 9.26 – odwiecznym gestem sięgam prawą dłonią po pilota. Klik.

Podobne uczucie człowiek doświadcza za każdym razem, gdy stoi na krawędzi bez asekuracji. Wewnątrz dziwny ścisk, mrowienie, później bezsilność. Pytanie: dlaczego?

Zachowałem czarno – białe, specjalne wydania gazet. Starym zwyczajem po latach odgrzebuję „jedynki”. Widać na nich płonące wieże World Trade Center, tsunami, śmierć papieża, lądowanie marsjańskich próbników. Z okładek spoglądają twarze nieobecnych.

W ową sobotę świat popękał i rozsypał się po kątach. Rozsypał się w setkach, tysiącach domów. Jednocześnie zastygła wrzawa: historyczna, polityczna, medialna, nastał czas żałoby. To zadziwiające jak empatyczni potrafią być Polacy. Pamiętam reakcję współodczuwania tłumów: w kościele, na ulicy, wszędzie wokół. To był swoisty stan programowania świadomości , wszyscy zachowywali się podobnie – jak paciorki nanizane na wspólną nić życia.

Po pięciu latach wyraźnie widać, że katastrofa pod Smoleńskiem podzieliła naród. Grubą kreską została wykrojona historia współczesnej Polski. Tak grubą jak gruby był mój kac nad ranem z dziewiątego na dziesiątego kwietnia i jak gwałtowne było otrzeźwienie po wydarzeniach z 8.41. W ramach treningu pamięci każdemu z Was polecam przypomnieć sobie co robił tego feralnego, sobotniego poranka i poprzedniego wieczoru.

Sobota, 11 kwietnia

Dwadzieścia stopni w cieniu, prażące słońce, spaliłem twarz – nareszcie, pierwszy raz w tym sezonie. Nie lada wyczyn, zwłaszcza, że ekspozycja nastąpiła na ławce przed budynkiem oddziału gruźliczego. W tej zadymionej przez pacjentów scenerii, pośród garaży, butli z ciekłym tlenem i murów szpitalnych przypomniałem sobie beztroskie wyprawy w góry, magiczne Tatry, pod moje granie, szczególnie zapamiętane. Pokochałem je miłością odwzajemnioną. Chociaż tak rzadko je odwiedzam, zawsze witają mnie w wyjątkowy sposób. Letnimi popołudniami słońce tkliwie opiera się na ostrych krawędziach skał. Zbocza są rdzawe, czerwone, miękko zapraszające, chce się je przytulić, chociaż wiadomo, że to lodowaty granit.

W mojej pamięci tkwi 3 czerwca 2009 roku. Balansuję na jednej nodze, oparty czołem o okno dachowe, zerkam przez jego szybę. Z zakopiańskiej Olczy rozciąga się  wspaniały widok. Mgła osiadła po słowackiej stronie, wiatr przegonił znad pasma Tatr muślin chmur. Powietrze jest tak klarowne, że kształty nabierają nierealnej wyrazistości. Szlak Orlej Perci można zamknąć w dłoni, chociaż każdy wprawny taternik wie, że to wielogodzinna wyprawa. Jest pięknie, nierealnie, popołudniowo – to jeden z niewielu widoków, który sprawia, że gubię się w czasie, jest taki sam od setek lat.

– Co Ci jest, zamurowało? – ponagla głos w tle

– Nic, wzruszyłem się, widzisz, nawet taki buc jak ja potrafi cieszyć się chwilą

– To teraz mi powiedz. Czy ten rycerz ma serce? Jak myślisz? On nawet na nas nie patrzy, gapi się w niebo tak cały czas, całe wieki i nie przejmuje się ludźmi.

Granitowy Giewont zasnął tysiące lat temu, leży wygodnie. W czasie zimy pokrywa go kołdra puchu, latem wędrują po jego torsie stada ludzkich pcheł, którym pozwala wejść na głowę.

– Nie wiem, jeżeli ma to chyba bije bardzo wolno, albo wcale.

– Masz rację. Wcale nie bije, bo jest z kamienia.

– A czy myślisz, że on coś czuje jeśli jest cały z kamienia?

– Nie wiem. Nawaliłeś się, zadajesz durne pytania. Pewnie czuje, jeśli jest człowiekiem musi czuć, podobno najtwardszy kamień można skruszyć.

Niedziela, 12 kwietnia

Dzisiaj zdrowo przypaliłem twarz, a właściwie uczyniło to słońce. Wydawało się, że kwietniowe promyki w większym stopniu są źródłem światła niż poparzeń, nic bardziej mylnego. Dwugodzinna helioterapia jest okazją do przyjrzenia się jak dzień spędzają pacjenci oddziału chorób płuc. Historyczny budynek prezentuje się po remoncie wyśmienicie. Znakomite witraże, na nich anioły pochylające się nad łożem konających powinny skłaniać do refleksji, przynajmniej taki cel przyświecał projektantowi.

Sens leczenia – lub też jego brak wyrażają kłęby dymu wydobywające się z okien szpitalnych korytarzy, nie mówiąc o pulsującym tłumie u wejścia. Widok wzbudza zdziwienie i obrzydzenie. Nie palę od 7 marca, więc znacznie wyostrzył się mój zmysł węchu. Nie pozwala przejść obojętnie, nakazuje kroić powietrze zamaszystymi ruchami. Twarze pacjentów wyrażają różne stany. Z reguły są bezbarwne lub wpadają w odcienie beżu i żółci. Tlić, kopcić, dymić, wciągać, jak najdłużej, jak najobficiej, jak najefektywniej. Później pokasływać; głośno, chrapliwie, donośnie, tubalnie, gardłowo, gruźliczo. Nadmiar zawiesiny w płucach wypada wydalić. Splunąć ochoczo; bladą lub zieloną śliną, zdarza się także, że wymieszaną z krwią, ale ten rodzaj zarezerwowany jest dla najzacniejszych weteranów. Długodystansowcy wypalają mimo pobytu w szpitalu około paczki dziennie, co stanowi znacznie ograniczoną dawkę. Strach pomyśleć jak prezentował się ich stan przed trafieniem do placówki służby zdrowia.  Gwarantuję każdemu, kto zastanawiał się nad rzuceniem palenia, że po usłyszeniu tych dźwięków i obejrzeniu obrazów nie miałby problemu z nałogiem. Papierosy są do dupy.

                                                               Epilog

Polska służba zdrowia często kuleje, odsłania swoje słabsze strony, obnaża wady systemu, zdarzają się wypadki i katastrofalne pomyłki. Jedzenie nie zawsze jest smaczne, windy tkwią na półpiętrach, ścierki w łazienkach śmierdzą, na korytarzach często panuje chaos, a drzwi skrzypią – to prawda. Należy jednak odmitologizować ten obraz, zdjąć złe odium, stanąć z boku i przyjrzeć się krytycznie, również samemu sobie. Mierzmy zamiar podług sił i nie strzelajmy na oślep wygórowanymi wymaganiami. Nie mieszkamy w Szwajcarii czy Niemczech i na całe szczęście nie w Ukrainie. System ochrony zdrowia to nie mechanizmy, a przede wszystkim ludzie, którzy za nimi stoją. Z początku sceptycznie nastawiony do panujących w szpitalu obyczajów z czasem usłyszałem dobre słowo, dostrzegłem w personelu, lekarzach uprzejmość, troskę, oddanie i zwyczajne poczucie potrzeby pomocy bliźniemu, ludzkie odruchy, których za murami placówki brak. Wszystkim, którzy kiedykolwiek zetkną się z potrzebą długiej hospitalizacji życzę pogody ducha, odwagi i szczęśliwych powrotów.

Szczególne podziękowania należą się tym, którzy byli przy mnie sercem, duchem i ciałem. Okazali wsparcie i wielką dojrzałość w trudnych, refleksyjnych i radosnych chwilach w pokoju 101. Nie wyjawię Waszych imion, w końcu anioły zawsze pozostają niezauważone, niematerialne i anonimowe.